kobiecy.pl

Co zobaczyć w Sydney? [Ciekawostki!]

Co zobaczyć w Sydney?

Pixabay

Które atrakcje Sydney warto zobaczyć? Jaka jest pogoda w Sydney i jak zaplanować zwiedzanie miasta? Zobaczcie, jak to wyglądało w naszym przypadku!

Pogoda w Syndey

Kiedy pojechać do Sydney? Cóż, w dużej mierze termin wyjazdu warto uzależnić od pogody. Najlepsze do zwiedzania miasta temperatury w Sydney występują wiosną (początek września – koniec listopada) oraz jesienią (początek marca – koniec maja). Wówczas słupki rtęci wskazują 20-25 stopni. Czasem pada, ale to i tak lepsze od letnich upałów. Od początku grudnia aż do końca lutego temperatury w Sydney wahają się między 25 a 35 stopni. Zazwyczaj jest sucho, choć zdarzają się naprawdę ulewne deszcze. Zima w Sydney jest raczej pogodna, choć zdarzają się nawet kilkudniowe opady deszczu. W ciągu dnia słupki rtęci wskazują około 20 stopni, ale ranem i wieczorem temperatura spada do 10 stopni. Jak na nasze polskie warunki to i tak wymarzona pogoda.

Zobacz też:

Sydney: lotnisko

Przestrzegany przez moją koleżankę, której córka mieszka w Sydney, żeby się pilnować  podczas odprawy i nie popełnić jakiejś gafy zdziwiłem się, że odprawa, kontrola, odbiór bagaży zajmą nam niespełna 40 minut. Zdezorientowany trochę tempem postawienia swoich stóp na australijskiej ziemi, najpierw udałem się do sklepu na lotnisku i kupiłem kartę
Opal. Ponieważ w Sydney w ogóle nie ma biletów na komunikację w formie papierowej, tylko mając tę kartę mogliśmy dalej poruszać się miejską komunikacją. Mając kartę Opal w garści poszliśmy na kawę. Czułem opadający stres no i rosnącą ciekawość jak to będzie.

Zgodnie z rozpiską z map Googla znalazłem przystanek autobusowy, który był pewnie nie więcej niż 50 m od wyjścia z lotniska i wsiedliśmy do autobusu linii 400, który miał nas zawieźć bezpośrednio do Bondi Junction, gdzie mieliśmy mieszkać. Podróż autobusem trwała ponad godzinę. Po raz pierwszy miałem styczność z komunikacją w Sydney więc – mimo, że czytałem o tym – brak oznaczeń w autobusie dotyczących trasy i przystanków był dla mnie niezbyt przyjemną odmianą w stosunku do tego co mamy w Polsce. Mimo to bez żadnych przeszkód dotarliśmy na miejsce i w apartamencie byliśmy przed 19:00.

Sydney: ciekawostki i fakty

Sydney (wym. [ˈsɪdni]) to największe miasto Australii i Oceanii z liczbą ludności wynoszącą ponad 5,1 mln mieszkańców, także stolica stanu Nowa Południowa Walia. Założone w 1788 roku, Sydney jest znaczącym centrum finansowym, handlowym, transportowym, kulturalnym i turystycznym, mając status metropolii o znaczeniu globalnym. Metropolia jest także dużym węzłem komunikacyjnym z największym międzynarodowym lotniskiem w Australii, który obsłużył prawie 42 milionów pasażerów w 2016 roku i rozbudowaną siecią drogową i kolejową.

Położone jest na wschodnim wybrzeżu nad Oceanem Spokojnym. Sydney od lat znajduje się w pierwszej dziesiątce wśród miast na świecie w zakresie jakości życia. To wizytówka Australii. Jest to największe i najstarsze miasto na kontynencie, przez wielu uważane za stolicę kraju (błędnie, gdyż stolica znajduje się w Canberze).

Miasto słynie z przepięknych i niezwykle licznych plaż (jest ich tu ponad 70), z których najbardziej znana jest  Bondi Beach, którą odwiedzają surferzy z całego świata. To właśnie ze względu na znakomite warunki do uprawiania tego sportu Sydney uważane jest za stolicę surfingu.

Opera w Sydney i Harbour Bridge

Najbardziej znanym budynkiem Sydney i chyba całej Australii jest gmach słynnej na całym
świecie Opery, na scenie której występowali tacy artyści jak: Celin Dion, Luciano Pavarotti,
Barbra Streisand czy Helena Vondrackova. Z kolei za symbol miasta uważany jest wznoszący się prawie nad budynkiem opery Harbour Bridge. Ma on rozpiętość 495,6 metrów i jest jednym z największych mostów łukowych na świecie. Podobno Australijczycy przezywają go „wieszak”, ze względu na jego formę. Warto też wspiąć się na szczyt łuku i stamtąd podziwiać panoramę miasta.

Co zobaczyć w Syndey?

Ciekawostki i atrakcje Sydney, które polecają wszystkie – pewnie – przewodniki to:

Jeśli zaś Turysta jest spragniony sztuki, także to pragnienie Sydney zaspokoi. Do wyboru są najlepsze muzea i galerie sztuki spośród których najważniejsze to Art Gallery of New South Wales, Muzeum Australijskie, National Martime Museum. Do tego dla koneserów Obserwatorium Astronomiczne, Observatory Hill.

Przewodniki polecają spędzić trochę czasu w centrum rozrywkowym „Darling Harbour”, które znajduje się przy porcie. Znajdziemy tam wiele kawiarni, restauracji, pubów, Sega World Park, kino IMAX, chiński ogród, akwarium, małe zoo. To tam znajduje się Entertainment Center – największa w mieście arena koncertów muzyki pop i rocka. Szukający spokoju i relaksu docenią parki miejskie, takie jak The Domain czy Hyde Park z przepiękną Archibad Fountain.

Zwiedzanie Sydney: Pierwszy dzień

Mieliśmy mnóstwo opcji do wyboru jeśli chodzi o wybór formy i miejsca spędzania czasu. Dla nas wszystko nowe, czasami zupełnie inne. Bilety, pociągi, przyzwyczajenia. Bez żadnego trudu dotarliśmy metrem (okazało się, że stacja jest w podziemiach apartamentowca, w którym mieszkaliśmy) do stacji Town Hall. Dalej spacer pieszo; przez Hyde Park, St Mary’s Cathedral (przepiękna, z robiącym na nas wspaniałym wrażeniu współczesnym obrazem Matki Bożej z Jezusem). Potem ogród botaniczny i zza zakrętu wyłania się Opera.

Ogród botaniczny do tej pory w takiej formie i z takim rozmachem przez nas nie widziany. I jak w Kairze w przypadku Piramid, odrobinę zdziwieni, że oprócz Opery – znanej ze zdjęć nam wszystkim – coś jeszcze w Sydney istnieje. Opera, na wszystkich zdjęciach eksponowana jest jakby obok nic nie było (czasami jej tłem jest jeszcze most „wieszak” czyli Harbour Bridge. Mnóstwo ludzi spacerujących wokół Opery nie mówiąc o tych w środku. Zwiedzanie Opery zostawiamy na inny dzień. Przechodzimy obok pirsów promowych (w Sydney to są wharf’y) przechodzimy do The Rocks, czyli tutejszej starówki.

W przystani cumuje Majestic Princess – największy wycieczkowiec jaki widziałem na oczy. W The Rock moja Małżonka zjadła swoje ulubione danie, czyli sałatkę cezara, a ja nie wiadomo co (nie pierwszy i nie ostatni raz w Australii). I dalej spacer trwający pewnie z półtorej godziny, mijając obserwatorium astronomiczne i City. Nogi jak zawsze weszły nam w tylną cześć ciała, ale mobilizowała nas dodatkowo konieczność ustalenia – na Railway
Central, jak dojechać w Góry Błękitne. Okazało się, że znów niezastąpiona będzie się karta Opal, która eliminuje konieczność wcześniejszego zakupu biletów na wycieczkę.

Wykończeni, nie bez trudu znajdując właściwy peron metra, wróciliśmy do Bondi Junction. Po drodze zrobiliśmy zakupy, bo trzeba przecież coś jeść. Najpierw weszliśmy do jakiegoś wypasionego (a’la Piotr i Paweł) marketu, by zaraz z niego wyjść (ograniczony wybór i
nieograniczone ceny). Po drodze do australijskiego „Lidla” przedyskutowaliśmy ewentualną konieczność zakupu plecaka (temat chyba wypłynął ze względu na nasze zmęczenie). W Lidlu pieczywo, wędlina i coś do picia. Po powrocie do apartamentu, wypicie jednego drinka podziałało na mnie w sposób nieadekwatny. Próbowałem najpierw słuchać ze zrozumieniem jakiejś – odtworzonej na You Tubie – audycji Hołowni i Cejrowskiego. Ponieważ w naszym
apartamentowcu był basen i spa walcząc ze znużeniem ruszyłem na poszukiwania basenu. Z trudem go odnalazłem ale gdy pomyślałem, że mógłbym popływać, wydało mi się to tak samo realne jak lot na Księżyc.

Zwiedzanie Sydney: Drugi dzień

Chcieliśmy jak najwcześniej ruszyć oglądać Sydney. Obudziłem się już o 7:30 ale wstałem
– co tam – godzinę później. Przyznam że nie miałem koncepcji, co mamy dokładnie robić ale skierowaliśmy się – jadąc metrem – w stronę opery.

Decyzja o budowie reprezentacyjnego gmachu Opery w Sydney zapadła pod koniec lat 40. XX wieku. Na miejsce inwestycji wybrano półwysep Bennelong Point, na którym istniała nieczynna zajezdnia tramwajowa. W celu sfinansowaniu budowy zorganizowano loterię. Konkurs architektoniczny na projekt Opery wygrał w 1957 roku duński architekt Jørn Utzon. Budowę rozpoczęto w 1959 roku. Koszty budowy przekroczyły wielokrotnie pierwotny kosztorys (występowały liczne trudności spowodowane nietypową formą łupin sklepienia.), a oddanie budynku do użytku przesunięto z 1965 na 1973 rok. Wynikające z tego spory spowodowały, że autor projektu opuścił w 1966 roku Australię. Mimo tego, grupa młodych architektów australijskich doprowadziła projekt do końca. Otwarcie Opery miało miejsce 20 października 1973 i było uświetnione obecnością królowej Elżbiety II.

Niestety dzień był deszczowy, lało, więc po wyjściu ze stacji najpierw poszliśmy na sok i kawę. Z restauracji wziąłem fajne – w formie gazety – menu. Bilety do Opery kupiliśmy na godzinę 14:30, a była dopiero 12:00. Nadal lało, więc nieśmiało skierowaliśmy się w stronę Harbour Bridge. Po założeniu kurtki (wyglądałem jak pracownik miejskich służb – na żółto) po paru chwilach nie wiedziałem czy byłem zmoczony czy też tylko spocony. Minęliśmy Bridge Climbing i wiedziałem, że wystarczającym dla mnie jest tylko przejście po moście bez wdrapywania się na jego szczyt. Nie potrzebowałem mieć dodatkowych wrażeń – podobnych do tych widzianych przy kasach na zdjęciach – chociażby jak Roberta de Niro.

Sydney Harbour Bridge, to nazwa – co rok oglądanego w ostatni dzień roku w telewizji – mostu w Sydney, nad zatoką Port Jackson. Od niepamiętnych lat to on kojarzy się mi (jako miejsce na ziemi, gdzie jako pierwsze pojawiają się noworoczne sztuczne ognie) z Nowym Rokiem. Ukończony w 1932 most ma 1149 m długości (najwyższy punkt znajduje się 134 metry nad poziomem zatoki, szerokość mostu to 49 m, główne przęsło osiąga 503 m rozpiętości, a pylony mają po 89 m wysokości każdy) i ma charakter drogowo-kolejowy. Konstrukcja łukowa, waży łącznie 52,9 tysięcy ton (na każde z przęseł zużyto 6 milionów nitów), a betonowe filary wykończone są granitem. Mieści osiem pasów ruchu, dwa tory oraz chodnik i ścieżkę rowerową. Atrakcją jest możliwość wspinaczki po łuku głównym przęsła, po specjalnie przygotowanych do tego celu schodach.

W strugach deszczu doszliśmy więc do pylonu. Na górę pylonu wszedłem sam. Fajny widok z pylony, fajne – oglądane – zdjęcia z budowy mostu. Rozpoczęliśmy powrotny spacer do Opery. Doszedłem przemoczony. Zwiedzanie Opery było fajnie ale przewodnik merytorycznie był do kitu. Po zwiedzeniu Opery w Sydney skierowaliśmy się z powrotem do Bondi Junction. Chciałem pójść przez ogród botaniczny i dobrze, że wybraliśmy tę drogę. Kolory, zapachy, możliwość zrobienia super zdjęć, po prostu fajnie. I jeszcze Art Gallery of New South Wales – zupełnie za „free” – dająca możliwość obejrzenia całkiem fajnych obrazów. W galerii można było podziwiać kilka obrazów impresjonistów, dwa obrazy Picasca i szereg innych – również bardzo ciekawych. Zdecydowanie było warto.

Nóg nie czułem więc po powrocie do domu (hi, apartament w Bondi uważam już za dom?) myślałem że się nie ruszę. Źle myślałem. Wyszliśmy jeszcze poszukać obiadu (czegoś do zjedzenia) ale zamiast coś zjeść w restauracji, kupiliśmy gotowy ryż z kurczakiem i zjedliśmy podgrzewając go w apartamencie na mikrofali. Takie jedzenie (z mikrofali) to nie moja bajka. Zaraz potem zaczęły mi się zamykać oczy. A miałem jeszcze poczytać o Tasmanii…

Zwiedzanie Sydney: Trzeci dzień

Być w Sydney i nie zobaczyć najsłynniejszych na świecie plaż? W każdym przewodniku można wyczytać, że przybywając do Sydney w celach turystycznych, trzeba poświęcić chwilę na spacer po jednej z przecudnych plaż. Są ku temu wspaniałe warunki, ponieważ miasto leży nad samym Pacyfikiem, a wypoczynek, relaks wielu ludziom kojarzy się właśnie ze słońcem, wodą i piaskiem, czyli plażą. Nie ma w tym więc nic dziwnego, że są to miejsca gęsto jest dużo ludzi, tętniące życiem. Plaże, które warto zobaczyć w Sydney to m.in.: plaża Bondi Beach, Manly, Coogee Beach.

Bondi Beach uchodzi za najpopularniejszą plażę Sydney. To bardzo modne i nowoczesne miejsce przyciągające tłumy z całego świata. Liczne bary i knajpy zwykle pękają w szwach, a najsłynniejszym przedmiotem, bez którego wielu nie może się obejść jest deska surfingowa. W ciągu roku odbywają się tu liczne koncerty i festiwale. Kolejną atrakcją jest plaża Manly – nie robi aż takiej furory jak ta pierwsza (pewnie ze względu na pewne oddalenie od City), jednak ma swoich wielbicieli – podobno – zarówno wśród stałych mieszkańców jak turystów. Jest to miejsce gdzie dominuje aktywność sportowa (dużo osób grywa w siatkówkę). Coogee Beach za to, poza oczywiście urokami samej plaży, jest wspaniałym punktem startowym (może też i końcowym) do spaceru do (lub „z”) Bondi.

Są oczywiście w Sydney inne znane plaże: Palm Beach, Wattomolla Beach, czy Coledale Beach. Ale ponieważ przyjechaliśmy tu na tydzień, a nie na rok, to musieliśmy wybrać. Postanowiliśmy zobaczyć najpierw Coogee i Bondi. Najpierw – z pobliskiego przystanku – uciekł nam autobus do Coogee. Pogoda w Sydney była zwariowana, ale powoli się do tego przyzwyczajaliśmy. Słonecznie ale wiało. Ludzie poubierani dziwacznie. Podkoszulki i krótkie spodenki w przewadze. Mi się robiło zimno na ten widok. Założyliśmy długie spodnie. Żona w kurtce, a ja w kurtce typu „Madera” (nazwa od miejsca naszej podróży, dla którego ją kupiliśmy), którą ciągle zdejmowałem (było za ciepło) i zakładałem (było za zimno).

Plaża Coogee – cudo! Ocean, a ściślej mówiąc Morze Tasmana, i Coogee Bay wraz z plaży Coogee leżą we wschodniej części dzielnicy Coogee. Plaża podobno jest popularna wśród rodzin i słynie z warunków do bezpiecznego pływania. Nareszcie zobaczyliśmy ocean. Wszyscy chętnie opalali twarze. Nie brakowało tych, którzy zdecydowali się na kąpiel. O windsurfingu nie wspomnę. Pocztówkowo. Z Coogee do Bondi jest ścieżka trekkingowa. Plażowy spacer (około 6 km) wybrzeżem przez przedmieścia Sydney: Coogee, Clovelly, Bronte i Bondi wzdłuż plaż, klifów, fal oceanu i spokojnej tafli nadbrzeżnych basenówz jednej strony. Po drodze kawiarnie, bary, puby, restauracje. Przy drodze palmy. Minęliśmy malownicze zatoki: Coogee, Gordons, Covelly, Nelson i Bondi, Rezerwat Dunningham, Park Tamarama i Hunter, a także pięknie położony cmentarz Waverley z widokiem na Pacyfik. Cudnie. Szliśmy powoli, co chwile zaskakiwani pięknymi widokami. Strach było pomyśleć, co się tu dzieje w weekendy, gdy jest wolne i wszyscy mają czas. Przecież podczas naszego spaceru, mimo powszedniego dnia, na niektórych odcinkach trasy mijaliśmy mnóstwo ludzi. Doszliśmy do Bondi i postanowiliśmy wracać do apartamentu, bo wieczorem zaplanowaliśmy pojechać do Sydney, by zobaczyć City „by night”.

Dokonaliśmy złego wyboru formy powrotu do domu. Powinniśmy wracać z Bondi autobusem ale mnie podkusiło pójść na spacer. Słońce (podczas spaceru już nie wiało tylko grzało) wyczerpało nas na tyle, że na koniec o mało nie doszło do rodzinnych waśni. Obiad w centrum handlowym na szczęście uspokoił nieco nastroje.

Sydeny Nocą

Sydney City i okolice Opery nocą prezentują się pięknie. Ruch, gwar, mnóstwo ludzi spacerujących dokoła we wszystkich kierunkach i turyści biesiadujący w barach. Znowu jak na pocztówkach. Warto było pojechać. Wróciliśmy zmęczeni ok. 21:00 i od razu zaczęliśmy szykować się do spania. Wieczorne wycieńczenie zaczęło być standardem.

Zwiedzanie Sydney: Czwarty dzień

Dziś wycieczka na plażę Manly. Po kilku dniach w Sydney nic nie wydaje się dla nas trudne. Metrem do Town Hall, przesiadka do Circular Quay i wyszliśmy na Wharf nr 3 (to numer przystani) skąd właśnie odpłynął prom. Ale następny miał być już za 30 minut. Pogoda w Sydney tego dnia była piękna: słoneczne, ale wietrznie. Idealnie na półgodzinny rejs
statkiem. Mnóstwo ludzi. Zastanawiałem się, czy wszyscy to turyści – sądząc po bagażach chyba większość. Widoki piękne, a ja byłem zachwycony, że cała podróż odbywa się w zasadzie po wodach zatoki. No i wrażenie robiła na mnie duża prędkość, z jaką pływają statki. Nie przypomina ona prędkości naszych statków wycieczkowych (w Sydney pływają ze trzy razy szybciej). Fajnie jest patrząc, gdy wody zatoki przecinają w różnych kierunkach wszelkiego rodzaju łajby, od całkiem małych po olbrzymie „hotele”.

Nie wiem dlaczego, ale cały czas myślałem że dopłyniemy do Manly od strony morza, a dopłynęliśmy od strony zatoki. Już na pierwszy rzut oka było widać, że od przystani w zatoce do morza biegnie szeroka, dość zatłoczona promenada. Ładna. Trochę jak nasz „Monciak”. Promenada kończy się pięknym widokiem na ocean, z plażą rozległą gdzieś na kilometr. Po prawej w oddali, widoczna druga, malutka plaża u podnóża wznoszącego się stromo klifu. Nim zaczęliśmy nasz spacer poszliśmy na lunch.

Zamówiliśmy jakąś sałatkę na ciepło oraz „fish and chips” (żeby mi moja młodsza córcia nie wypominała, że nie jestem otwarty na miejscową kuchnię). Na temat sałatki nie będę się wypowiadał (bo nie jadłem), natomiast „fish and chips” w pełni odpowiadał moim wyobrażeniem. Bez smaku – podobnie jak w  Kanadzie. Sos majonezowy do którego podszedłem z rezerwą, uratował możliwość postrzegania tego jako potrawę. W nagrodę miałem możliwość podziwiania plaży.

Spacer był super. Idąc w stronę klifu, patrzyliśmy na kąpiące się dzieciaki. Dla mnie, ubranego w dres, budziły zdumienie wskazujące obok do wód oceanu – w ubraniach gimnastycznych – siedmio-dziesięcio latki. Potem wybiegały z wody i harcowały po plaży. Od razu nasunęło mi się pytanie „jak zareagowaliby rodzice w Polsce na wieść o tym, że ich dzieci na najbliższej lekcji WF będą poddawani takim torturom”.

Wejście na klif, mimo zmęczenia, wynagrodziło nam fakt, iż nasze nogi były już opuchnięte. Piękne miejsca widokowe ukazujące cały majestat natury. Napis na tablicy w brązie, zamocowanej na klifie, oddający myśl, że wielkie problemy człowieka są niczym w porównaniu z wolą Boga. Zapomniałbym o jaszczurce. Zrobiłem super zdjęcie, które będę sprzedawał jako zdjęcie krokodyla.

Powolny powrót do przystani i powrót do City. Tym razem Sydney cały czas przed naszymi oczami, więc mogłem się napawać widokiem miasta przez całą drogę powrotną. Ostatni (w drodze powrotnej) spacer po przepięknym ogrodzie botanicznym. Był on dla mnie chyba atrakcją numer jeden w Sydney.

Góry Niebieskie w okolicy Sydney: Piąty Dzień

Wstałem o 5:30 i zrobiłem śniadanie. Małżonka wstała o 6:00. Ledwo się wyrobiliśmy na pociąg o 6:59 do Railway Central. Ale tam „wtopa”. Pogubiłem się na dworcu i uciekł nam pociąg o 7:23. Kupiliśmy kawę, poczekaliśmy na pociąg o 8:18.

Do Katoomby jechaliśmy 2 godziny. To był nasz punkt startowy. Sennie. Wiedziałem, że w Katoombie mam kupić bilet do autobusu Hop on – Hop off. Kupiłem za 149 AUD razem z wejściem do Scienic Park, ze zniżką otrzymaną z Bookinga wraz z rezerwacją apartamentu w Sydney. Naszą podróż zaczęliśmy więc od przystanku w Scienic Park.

Góry Błękitne (ang. Blue Mountains) to pasmo górskie w Nowej Południowej Walii (Australia), około 100 km na zachód od Sydney. Najwyższy szczyt gór, One Tree Hill ma wysokość 1111 m n.p.m.. Góry stanowią część Wielkich Gór Wododziałowych. Mają powierzchnię 1 436 km². Park Narodowy Gór Błękitnych znajduje się na liście światowego dziedzictwa UNESCO. Góry zawdzięczają swoją nazwę porastającym ich stoki eukaliptusom. Ulatniające się olejki eteryczne które zawarte są w liściach tych drzew powodują, że kiedy góry oglądane są z odległości co najmniej kilkuset metrów, to wyglądają jakby były przykryte lekką, niebieskawą mgłą, poświatą. Ten efekt występuje w wielu rejonach górskich Australii porośniętych eukaliptusami. W okresie australijskiej zimy – najczęściej w lipcu – podobno zdarzają się tu niewielkie opady śniegu, co jest okazją w hotelach i pensjonatach do ubierania choinek i serwowania świątecznych kolacji. Te dni są popularnymi dla odwiedzin gór przez
mieszkańców niedalekiego Sydney.

Wielką frajdą dla nas była przejażdżka kolejką szynową w dół z ponad 50% nachyleniem. Ale jazda! Potem spacer po walk way – było super. Trwał chyba z godzinę. Mogliśmy podziwiać Three Sisters – charakterystyczne dla tych Gór Błękitnych skały. Stanowią lokalną atrakcję turystyczną. Three Sisters (“Trzy Siostry”) to formacja skalna położona u wlotu do doliny Jamison Valley, składająca się z trzech skał o nazwach: Meehni (922 m n.p.m.), Wimlah (918 m n.p.m.) oraz Gunnedoo (906 m n.p.m.). Bardzo mi się tam podobało! Animacje z dinozaurami (za pewną ilość AUD zrobiliśmy sobie fotomontaż z dinozaurem) również. Kupiliśmy (w naszym przypadku to raczej rzadkość) 4 sztuki zdjęć wykonanych nam gdy byliśmy w parku. I poszliśmy dalej do kolejki linowej. Robiliśmy wszędzie zdjęcia. W sklepie z pamiątkami kupiliśmy małe koale z magnesikami. Przejażdżka kolejką linową (podobno jedzie najwyżej powyżej poziomu gruntu na świecie) i kolejny 45 minutowy spacer zakończony na przystanku autobusowym oznaczonym nr 14.

Przejechaliśmy kolejne dwa przystanki autobusem i znowu ruszyliśmy na spacer. Dla mnie to była najlepsza część tego dnia. Mało ludzi. Po spacerze wsiedliśmy znowu do autobusu (tym razem do Leury nieopodal Katoomby).

Leura to bardzo fajne – robiące dobre wrażenie – miasteczko. Za 60 AUD zjedliśmy obiad. Suty posiłek plus dwa świeże wyciskane soki z pomarańczy. I znów autobus do Katoomby i pociąg do Sydney. W pociągu dosłownie padłem. Spałem w nim prawie 2 godziny. Jak się obudziłem po wyjściu z pociągu, natychmiast wypiłem butelkę kranówy z dworcowego kranu
(swoją drogą to fajny zwyczaj umieszczać na dworcach ogólnodostępne ujęcia pitnej wody).

Było po 20:00 gdy dotarliśmy do naszego apartamentu. Wykończeni… Ledwo żyłem. męczenie zaczęło być normalnym stanem naszych organizmów.

Zaczęliśmy przygotowania do wyjazdu do Perth planowanego na następny dzień…

Czytaj dalej: Australia. Perth

Exit mobile version