Melbourne, Australia: Najlepsze miasto do życia na świecie!

Melbourne

Co zobaczyć w Melbourne? Jaka pogoda i klimat panują na tym obszarze Australii? Sprawdź fakty i ciekawostki o Melbourne!

Melbourne: ciekawostki i fakty

Melbourne obecnie jest największym miastem stanu Wiktoria oraz drugim pod względem wielkości w Australii (po Sydney), z liczbą ludności wynoszącą 4,8 mln mieszkańców. Uznawane za „Najlepsze miasto do życia na świecie” w latach 2011–2017. W Melbourne – obok Sydney – znajduje się największe skupisko polonijne w Australii.

Melbourne zostało założone w 1835 r.  przez grupę wolnych osadników, w przeciwieństwie do innych stolic stanów Australii, które były z początku koloniami karnymi (wyjątkiem są również Adelaide i Perth). Odkrycie złota w środkowej Wiktorii w latach 50. XIX wieku zapoczątkowało gorączkę złota i Melbourne szybko rosło jako największe miasto portowe w regionie. W latach 80. XIX wieku Melbourne było drugim pod względem wielkości miastem Imperium Brytyjskiego i było znane jako Marvellous Melbourne (Wspaniałe Melbourne). Melbourne zostało pierwszą stolicą Federacji Australii 1 stycznia 1901 roku i pozostało siedzibą rządu i stolicą do 9 maja 1927 roku, kiedy otwarto parlament w nowo wybudowanej stolicy Canberra. Melbourne było gospodarzem letnich igrzysk olimpijskich w 1956 roku. Były to pierwsze w historii igrzyska przeprowadzone na południowej półkuli. Dzisiaj Melbourne posiada największą liczbę budowli epoki wiktoriańskiej na świecie po Londynie.

Co zobaczyć w Melbourne?

Melbourne jest doskonałym miastem dla spacerujących bez specjalnie określonego celu. Spacerując od  Flinders Street Station, ulicą Degraves, można napotkać na swojej drodze ulice pełne budynków z epoki wiktoriańskiej, natknąć się za każdym rogiem na elementy sztuki ulicznej, liczne kawiarnie, azjatyckie knajpki i bary. Collins Street, Little Bourke Street to tylko nieliczne z dziesiątek gwarnych i kolorowych miejsc. Miasto pełne sklepów, które sprzedają wszystko od lokalnych produktów do rzemiosła do najmodniejszych ubrań. Co jeszcze warto zobaczyć w Melbourne?

  • Queen Victoria Market – podobno największy targ na świeżym powietrzu na półkuli południowej,
  • National Gallery of Victoria (NGV) – najstarsza australijska Galeria (założona w 1861 roku),
  • australijskie centrum ruchomego obrazu (ACMI), świat filmu, telewizji i kultury cyfrowej,
  • muzeum sztuki nowoczesnej.

Melbourne: pogoda i klimat

W Melbourne klimat określa się mianem przejściowego morskiego. Zimą temperatury w Melbourne są najniższe spośród stolic stanów kontynentalnej Australii. Najniższe zanotowane wskazanie słupka rtęci to -2,8°C, czyli temperatura jak na Australię dość niestandardowa. I choć zimą mieszkańcy Melbourne muszą się zmierzyć z dużą ilością opadów, śnieg zdarza się wyjątkowo rzadko. Przypadające na styczeń i luty lato, w Melbourne jest wyjątkowo suche i upalne. Najwyższa zanotowana temperatura wynosiła 46,4°C. Wiosna i jesień to czas znacznych różnic temperatur pomiędzy dniem i nocą. Nadchodzące od strony morza fronty atmosferyczne przynoszą ze sobą burze, wichury oraz intensywne deszcze. Zazwyczaj są one krótkotrwałe, a po ulewie ponownie wychodzi słońce.

Melbourne: Dzień pierwszy

Targ Queen Victoria Market znajdował się nie więcej niż 200 metrów od naszego apartamentu.  Olbrzymi. Coś na kształt połączonego bazaru Różyckiego z Halą Mirowską, Banacha, Polną i wszystkimi innymi halami w Warszawie. Niesamowity koloryt, zwłaszcza jak patrzy się na budynek bazaru pod słońce, za którym znajdują się „hiper-wielkie” wieżowce. Super. Kakofonia potraw, twarzy, języków. Bardzo pogodnie. Zaułki z zabitymi deskami oknami i malowidłami na ścianach nie budzące cienia zagrożenia, strachu czy niepewności. Pierwsze moje wrażenie – Melbourne jest cudowne. Inne niż wszystkie dotąd widziane australijskie miasta.

Okazało się więc, że mieszkamy w ścisłym centrum, czyli City, o czym świadczył widok z okna naszego apartamentowca. Po powrocie z zakupów udaliśmy się na spacer. Tym razem w przeciwną niż bazar stronę. Zatrzymaliśmy się w Melbourne Central i przyznam, że do tej pory czegoś podobnego nie widziałem. Kompleks odrębnych, budowanych w różnych okresach architektonicznych budynków, specjalnie adaptowanych do celów handlowych, połączonych ze sobą estakadami, przejściami, rozciągającymi się pod i nad ulicami. Setki sklepów. Na mnie wrażenie zrobiła przede wszystkim olbrzymia ceglana wieża pod kopułą, w głównym budynku oraz food courty – bary i restauracje wszelkiego rodzaju. Dziesiątki miejsc do jedzenia czyniące wrażenie, że cały market służy wyłącznie jako miejsce do spożywania posiłków.  I znowu kolory, twarze, języki wszystkich stron świata. Sklep Pandory. Jest to chyba jedyny sklep z rzeczami niepotrzebnymi, którego istnienie akceptuję bez wahania. A ten w Melbourne jak mi się wydało, był najlepiej zaopatrzonym z tych, które do tej pory widziałem. A przecież już parę ich było (na całym świecie). Dalej spacer w stronę rzeki do Flinders Street, ale byliśmy już trochę zmęczeni. Ponieważ istniało prawdopodobieństwo graniczące z pewnością, że moja żona z powodu zmęczenia niechybnie zrobi mi awanturkę, to po 17 tej wróciliśmy już do apartamentu, w którym mogłem się wykąpać i przebrać w czyste rzeczy, bo wreszcie mieliśmy pralkę.

Na koniec zdobywałem tego dnia najtrudniejszą w Australii do tej pory sprawność –  fryzjera – próbując ufarbować mojej żonie odrosty.  Czas do momentu, gdy miałem zobaczyć wyniki swojej pracy fryzjera dłużył się niemiłosiernie, bo przecież powszechnie wiadomo co Księżniczki robią z tymi, którzy źle wykonają swoją pracę – ścięcie Ja jestem jednak dobrej myśli. Jeśli jednak dziennik zakończy się w tym miejscu to znaczy, że się myliłem i było to ostanie w moim życiu farbowanie Żonie włosów.

Melbourne: Dzień drugi

Już o 8:30 udało mi się wstać z łóżka. Moja Wspaniała Żona, moja Życiowa Podpora straszy mnie, że w moim wieku, jak będę tyle spał to mogę się kiedyś nie obudzić. Obraziłem się więc. Poszliśmy spacerkiem do kościoła Saint Francis’ Church na msze o godzinie 11:00. Przeżyliśmy niemały szok. Mnóstwo ludzi.  Do tej pory poza Polską widziałem pełen kościół chyba tylko raz – w Santiago w Hiszpanii. Tutaj, moją uwagę przykuła – od razu – obecność w kościele przy ołtarzu parudziesięciu chórzystów i orkiestry. Wprawdzie poprzedniego dnia czytałem, że o 11:00 w niedziele planowana jest msza z chórem, ale to, co się wydarzyło później przekroczyło wszystkie moje wyobrażenia. Uroczyste wejście księdza – a raczej trzech – przy dźwiękach pięknej pieśni śpiewanej przez chór. Orkiestra to też nie był jakiś tam kwartet, lecz duża część pełnej obsady symfonicznej z sekcją bębnów. Chór i orkiestra stanowili główny element celebrowanej mszy. Ksiądz właściwie tylko statystował. Wyglądało to wszystko razem jak jedno wielkie przedstawienie i to do tego z naszym udziałem. W pewnej chwili, podczas śpiewania psalmów pomiędzy czytaniami, odniosłem wrażenie że uczestniczę w najprawdziwszym musicalu, w Upiorze w Operze, może w Nędznikach……

Dawno nie miałem takiego duchowego i estetycznego, nie było to może do końca tylko religijne, przeżycia…. wyszliśmy ze mszy zszokowani i zdumieni. W kilka chwil po wyjściu doczytałem w programie, że we mszy brała udział orkiestra symfoniczna Melbourne wspomagana zawodowymi wokalistami i chórem kościelnym. To był totalny odjazd. Całe szczęście – dla naszych wrodzonych polskich kompleksów – że była to uroczystość Chrystusa Króla, a nie zwyczajna msza, bo umarłbym chyba zazdroszcząc Australijczykom.

Melbourne: Dzień trzeci

Powoli spacerkiem, w nabierającym wczesnopołudniowego słońca Melbourne, z przystankiem na kawę, doszliśmy do autobusu Hop On – Hop Off. Kupiliśmy bilety na 48 godzin. Gdyby tak nie wiało – zmarzliśmy (a zwłaszcza moja Druga Połowa) na kość – wycieczka byłaby super. Nigdy nie zobaczylibyśmy tylu rzeczy w Melbourne, ile obejrzeliśmy podczas dwugodzinnej jazdy. Dzięki temu dowiedzieliśmy się dokąd należy pójść na spacer. Drugą część podróży (drugą linią autobusową) zaplanowaliśmy na kolejny dzień. Wracaliśmy przez centrum handlowe, o którym już wspominałem. Byłem chyba pod jeszcze większym jego wrażeniem, niż poprzednio. Setki metrów przechodziliśmy z budynku do budynku pod i nad ziemią. Setki sklepów, nie widziane w Europie marki, zapachy perfum….

Ponad godzinę łaziliśmy w poszukiwaniu jakiegoś jedzenia, ale w Melbourne – mimo mnogości barów i restauracji – nie mogliśmy dobrać satysfakcjonującego nas menu. W zasadzie są albo restauracje sieciowe albo azjatyckie. Wybór jedzenia to w przypadku nas dwojga, jest okazją do nielicznych sprzeczek. Tak było i tym razem, po czym poszliśmy do czegoś chyba tajlandzkiego i w nagrodę zjedliśmy przepysznie – Żona wrapa, a ja kurczaka. Do jutra sprzeczki mamy z głowy.

Na przejściu dla pieszych zaczepiła nas Azjatka (mogła mieć 20,a mogła mieć 35 lat) i najpierw wypytała nas skąd jesteśmy, na jaki czas przyjechaliśmy, a potem opowiadała, że  w Melbourne w ostatnich latach wszystko zmieniło się  na gorsze, a to przez napływ (sic!) Azjatów. Idąc i gadając z nią doszliśmy prawie do naszego apartamentu….. i dzień dobiegał końca. Było nie na tyle późno, abym nie mógł zakończyć procesu kolejnych rezerwacji w Australii związanych z naszym podróżowaniem. Zrobiłem co należało i od tego momentu pozostało mi jedynie zarezerwować wycieczkę na Fraser Island.

Melbourne: Dzień czwarty

Będąc gotowym do wyjścia z hotelu, w oczekiwaniu na zakończenie przez moją Żonę kolejnego rozdziału  książki, wykorzystałem czas ,aby zejść na dół do recepcji i zarezerwować transfer na lotnisko. Okazało się bowiem, że kupując 48 godzinny Hop On – Hop Off, w cenie mamy wliczony również bezpłatny transfer na lotnisko w Melbourne.

Po czym (i po zakończeniu przez Księżniczkę rozdziału) ruszyliśmy na „czarną trasę” autobusu turystycznego. Na 6 przystanku, przy plaży, przy marinie nad morzem postanowiliśmy wysiąść i odbyć dalszą część podróży spacerem. Pierwsze, co zauważyłem w marinie, to łodzie składowane w piętrowych hangarach. Czegoś takiego w Polsce nie widziałem. Po przejściu pewnie z półtora kilometra zatrzymaliśmy się w restauracji na odpoczynek. Przyjemnie było ruszyć dalej tym bardziej, że gdzieś po kolejnym kilometrze znaleźliśmy się na molo pewnie długości tego w Sopocie. S-t Kilda Pier zakończone jest fajnym barem, a w bok od baru odchodzą jeszcze dwa parusetmetrowe: falochron i pomost dla łodzi. Super przyjemnie jest pić kawę, wystawiając jednocześnie twarz do słońca, otoczonym zewsząd wodą bezkresnego oceanu. Ech słońce…

Słońce i pogoda w Melbourne to oddzielny temat. W zasadzie świeciło przez cały dzień. Szkopuł w tym, że jak znajdowaliśmy się chwilę w cieniu, w autobusie na piętrze, na wietrze nad morzem, to wiało jak diabli. Więc zakładaliśmy kurtki, zdejmowaliśmy kurtki, zakładaliśmy i tak cały czas. Kolejnych parę kilometrów spaceru i doszliśmy do kolejnego wniosku, że powinniśmy przejechać kawałek autobusem. Spóźnił się 15 minut, ale do autobusów w Australii zdążyłem się już przyzwyczaić. Wysiedliśmy po dwóch przystankach i mogliśmy znowu podążać pieszo w kierunku hotelu. Poszliśmy jednak w kierunku odwrotnym. Nim wróciliśmy na właściwą drogę, dotarliśmy do apartamentu z ledwością (znaczy się kompletnie zmęczeni). W rejonie, w którym mieszkaliśmy spotykaliśmy na ulicach bardzo dużo Azjatów. Dla mnie to dziwne, bo mieszkamy w ścisłym centrum Melbourne. Chyba po powrocie do Polski należy pogłębić studia o Australii również w powyższym temacie.

Słowo o toaletach w Australii. Może nie wszystkie są ekstra nowoczesne, ale z cała pewnością należy napisać, że są tak czyste jak to tylko możliwe, dostępne bez ograniczeń i jest ich bardzo dużo. Gdybym miał przez pryzmat toalet mierzyć poziom cywilizacyjny, to Australia miała by miejsce pierwsze, a Włochy ostatnie. Polska pośrodku.

Wymyśliłem jeszcze sobie, że w zasadzie to możemy bez pośrednictwa biura podróży jechać do Tokyo. To musi być dziecinnie proste J. Złota ta myśl wpadła mi do głowy po dokonaniu rezerwacji wycieczki na Fraser (wystarczy wejść na https://www.getyourguide.pl/ ).

Melbourne: Dzień piąty

Zgodnie z planem ruszyliśmy rano autobusem City Tour (czerwona linia) do włoskiej dzielnicy Melbourne.  Zawsze mnie w miastach takich jak Melbourne pociągały, o ile istnieją, enklawy etniczne. Oczywiście z takimi podziałami na dzielnice, jakie widziałem w latach 90-tych w Chicago, nigdy potem chyba nie spotkałem się, ale staram się znaleźć części miast naznaczone losami emigrantów tam zamieszkujących. Niestety, w ostatnich latach jedynymi, którzy moim zdaniem wszędzie – gdzie się  pojawią  – odciskają piętno na wyglądzie miasta to Azjaci. Nie będę się wypowiadał z jakich krajów pochodzą – bo dla przeciętnego Europejczyka odróżnienie Chińczyka od Japończyka czy Koreańczyka jest w zasadzie niemożliwe.

W Melbourne niby jest Chinatown, obok naszego apartamentu jest dzielnica wietnamska ale tak naprawdę całe City jest azjatyckie. Śmiem twierdzić, że jeszcze jedno pokolenie i trudno będzie w City znaleźć „nie Azjatę”. Ale wróćmy do wycieczki, która miała na celu pokazać nam włoskie „klimaty”. I nie powiem – trochę ich było. Ale to niewiele w porównaniu z tym, co napisałem wyżej. Jakieś pizzerie, jakieś bary ale to wszystko dalekie od tego, żeby włoskie akcenty zdominowały dzielnicę. Nie powiem, miła okolica i to wszystko. Spacer po niej zajął nam pewnie 15 – 20 minut i znaleźliśmy się z powrotem w City. Ze względu na tempo w jakim zrealizowaliśmy pierwszą część planów, przyspieszyliśmy mając nadzieje, że „załapiemy” się na wcześniejszy autobus do ogrodu botanicznego. Spóźniliśmy się trzy minuty i musieliśmy spędzić godzinę w kawiarni czegoś takiego nowoczesnego – nie wiem  czego (i nie muszę przecież wiedzieć, ale się dowiedziałem, że to było australijskie centrum ruchomego obrazu – ACMI). Posiedzieć godzinę bez celu na wczasach i pogadać to przecież nie jest grzech.

W Australii naprawdę atrakcją nr 1 jest dla mnie przyroda. Tym razem odwiedziliśmy Królewski Ogród Botaniczny, którego zwiedzanie sprawiało nam olbrzymią przyjemność. Nie chce mi się powtarzać i opisywać ogrodu tym razem w Melbourne, ale każdemu polecam jego obejrzenie. Dla mnie to punkt obowiązkowy. „Odfajkowanie” następnego punktu obowiązkowego w Melbourne, czyli przejażdżka po City tramwajem, zresztą zabytkowym. Przejechaliśmy się i? Nie wiem co odpowiedzieć. Chyba tylko to: „tramwaj jak tramwaj”. Polecam zwłaszcza tym, którzy z pieszymi wycieczkami są na bakier. Tramwajem wróciliśmy do naszego mieszkania nastawić kolejne pranie, no i z powrotem do miasta na zakupy. Rano Małżonka upatrzyła sobie we włoskiej dzielnicy kurteczkę, ale nie było jej rozmiaru więc poszliśmy do Central Market (bo w sklepie powiedzieli nam, że będzie odpowiedni rozmiar). W kurteczce wyglądała ładnie, nawet bardzo. No i Pandora, czas na pamiątkę z Australii, a wcześniej widzieliśmy fajne chairmsy. Ale okazało się, że te fajne nie blokują innych na bransoletce więc pomysł upadł. W momencie uśpionej koncentracji „Księżniczki” pojawił się „Mikołaj” i dokonał zakupu pod choinkowego cacka. Jak będzie grzeczna to może dostanie pod choinkę.

Potem już całkiem oficjalnie, sklep Pandory w Melbourne sprezentował Jej Wysokości drobiazgi na rękę. Naprawdę ładne.

Z Central Market do naszego apartamentu nie było daleko, więc w wyjątkowo spokojny dzień zrobiliśmy prawie 17 500 kroków i aż strach pomyśleć co by było, gdybyśmy chcieli na poważnie zwiedzać Melbourne…

Czytaj dalej: Tasmania

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *