Ponieważ tak długo nie pisałam, ominęły Was nasze przygody ze służbą zdrowia i chorobami Maleństwa. Czas to nadrobić…
Nie chcę, aby była to opowieść o tym, że lekarzom nie wolno ufać a służba zdrowia jest do niczego. Lekarz też człowiek i jak w każdej innej dziedzinie zdarzają się specjaliści i nie, osoby zaangażowane w pracę i nie… Ma to być historia o tym, że trzeba obserować swoje dziecko i ufać własnej intuicji. Jeśli wydaje Ci się droga Mamo/Tato, że z Twoim dzieckiem dzieje się coś złego, warto drążyć temat i nie odpuszczać.
U nas zaczęło się banalnie. Po odstawieniu od piersi, na długo przed pójściem do żłobka Maleństwo zaczęło chorować. Początkowo były to katary. Z czasem katary zaczęły przechodzić w zapalenia oskrzeli lub gardła i wysoką gorączkę. Następnie dołaczyły do tego silne zakażenia bakteryjne z gorączką powyżej 40 stopni trwającą ponad 7 dni. Kilka razy trzeba było zastosować antybiotyk. W czasie między chorobami Maleństwo miało kaszel, a katar znikał na około 3 dni i znowu wracał. Schemat był taki: Totyś zdrowy szedł do żłobka, po trzech dniach miał przezroczysty katar, po kolejnych trzech zmieniał barwę na żółty, Maleństwo zaczynało kasłać (lekarze twierdzili, że jest zdrowy), po kolejnym tygodniu dostawał bardzo wysokiej gorączki (lekarze twierdzili, że wirusówka), po kolejnych trzech dniach gdy gorączka nie spadała domagałam się badań krwi, z których wychodziło, że nie wirusy a bakterie atakują i trzeba podać antybiotyk. I tak w kółko… Wraz z upływem czasu kaszel pomiędzy infekcjami powoli przestał zanikać.
Przełomem okazała się jedna z chorób. Maleństwo dostało 40 stopni gorączki. Trzech czy czterech lekarzy orzekło, że jest teraz taki wirus, że dziecko ma przez tydzień gorączkę i samo mu przejdzie. Totusiowi gorączka rosła i była już powyżej 41 stopni a minęło 7 dni… W tym czasie teściowie przypomnieli sobie o pewnej siedemdziesięcioletniej pani profesor, która leczyła męża i jego siostrę. Zebraliśmy ledwo już żywe dziecko i zawieźliśmy 30 km w jedną stronę do pani profesor. Popatrzyła i stwierdziła, że pomimo braku jakichkolwiek objawów poza gorączką jej zdaniem jest to zakażenie bakteryjne i trzeba podać antybiotyk, mimo, ze jest niechętna tego typu lekom. Moja mama namówiła mnie jednak jeszcze na zrobienie badań krwi. Następnego dnia wykonałam badania. Lekarz, który zobaczył wynik załamał ręce i powiedział, że jest to silne zakażenie bakteryjne i Totuś nigdy w życiu nieleczony (bo wirusówki się przecież nie leczy oprócz doraźnego łagodzenia objawów) sam by z tego nie wyszedł. Nasza pani profesor po raz peirwszy okazała się jasnowidzem.
Niestety pani profesor jak wspomniałam mieszka 30 km od nas, a Maleństwo nienawidzi jazdy samochodem. W związku z tym, kiedy dwa tygdonie później zaraził się opryszczką poszłam do najbliższego lekarza. Opryszczka gdy jest każdy widzi, więc nie sądziłam, że będą problemy z diagnozą. Mały przeszedł zakarzenie tak, że wył z bólu a ja razem z nim z bezsilności. Wirus u dzieci atakuje różne organy, wysypuje w buzi i generalnie dużo gorzej maluchy sobie z nim radzą niż dorośli. Do tego miałam świadomość, że mimo wszelkich środków ostrożności Totuś zaraził się ode mnie. Po tygodniu wszystkie objawy zniknęły oprócz… kaszlu. Lekarz orzekł, że wszystko w porządku. Kaszel jednak nie przechodził. Kolejny lekarz potwierdził dziagnozę: dziecko zdrowe jak rydz! Kaszel atakował około 23:00 w nocy i trał nawet 2- 3 godziny. W nocy był suchy i duszący, w dzień mokry i towarzyszył mu katar. Do tego po chwili biegu czy spaceru na powietrzu Mały dostawał ataku kaszlu tak, że musiałam go nosić. Wówczas teść orzekł, że znowu jedziemy do pani profesor.
Pani profesor osłuchała, obejrzała, stwierdziła lekko zaczerwienione gardło od kataru i powiedziała, że jej zdaniem szmer w oskrzelach jest zaostrzony. Dostaliśmy leki na doleczenie gardła, Zyrtec na alergię i mieliśmy się pokazać za tydzień z oskrzelami. Po tygodniu katar znikł, a kaszel pozostał i wciąż się nasilał. Pani profesor powiedziała, że szmer nadal jest i jest bardzo wyraźny. Mały dostał receptę na sterydy wziewne.
W tej chwili po zastosowaniu leków stymulujących odporność Maleństwo chodzi do żłobka nieprzerwanie od półtora miesiąca. Wiem, że dla niektóych to może być norma… Nam się to nie zdarzyło w całej historii żłobkowej. Po sterydach kaszel powoli się wycisza. Możemy normalnie iść na spacer a Mały nie budzi się w nocy kaszląc. Wreszcie mam wrażenie, że moje dziecko jest zdrowe i co ważniejsze, jest pod najlepszą możliwą opieką lekarską… Za kilka dni mamy wizytę kontrolną. W ciągu 6 tygodni terapii takich wizyt będzie około trzech. Mam wrażenie, że choć Totuś nie jest zapewne ani ciekawym ani trudnym przypadkiem pani profesor naprawdę jest zaangażowana w jego wyzdrowienie. Mam nadzieję, że podczas tej wizyty okaże się, że szmer powoli cichnie, ustaje czy jak to nazwać i będzie można niedługo odstawić sterydy.
Co więcej, choć to mniej ważne niż fakt, że dziecko jest zdrowe, nasze życie wreszcie zaczyna wracać do normalności. Jeszcze dwa miesiące temu bałam się planować na dwa dni do przodu, bo nie wiedziałam, czy Maleństwo będzie chore czy zdrowe. Wczoraj kupiłam sobie bilet na nocny maraton filmowy na za 1,5 tygodnia. Dla mnie to jest swego rodzaju przełom. Odważyłam się coś zaplanować nie bojąc się, czy moje dziecko się nie rozchoruje. Teraz tylko trzymam kciuki, aby to pierwsze niespontaniczne wyjście się udało 🙂