Zapomniałam napisać, że tydzień temu Maleństwo dostało swoje pierwsze buty do chodzenia. Wiem, że wielkimi krokami zbliża się jesień, ale buty są sandałkami. Niestety żadnych innych mój harpagan nie dał sobie przymierzyć!
Pierwsze próby noszenia bucików można określić jednym słowem: dramat. Albo trzema słowami: płacz, płacz i jeszcze raz płacz. Ani wycieczka samochodem, ani wielka gadająca papuga nie zdołały ukoić żalu Maleństwa za utraconą możliwością wierzgania bosymi stópkami. Chętnie chodzący do tej pory maluch zaparł się i siadał gdzie popadło.
Następnego dnia już było trochę lepiej. Demonstracyjnie się w prawdzie przewracał o buciki, ale powoli jakby zapominał o strasznym dyskomforcie, jaki powodują.
Szóstego dnia (czyli wczoraj) przeszedł w butach trzymany za jedną rączkę dookoła domu dziadków. Potem poszliśmy jeszcze na plac zabaw i nabrałam zupełnej pewności, że Maleństwo nie przejmuje się już ani troszkę. Jedyne co pochłaniało jego uwagę to fakt, że musi zejść z huśtawki, bo inne dzieci też chcą się pobujać. Zapewne zrozumiało tylko pierwszą część zdania (czyli że musi zejść), a powód już niewiele je obchodził…
W kuchni natomiast mamy wielką rewolucję. Mały je już głównie posiłki stałe, a ja staję na głowie, żeby urozmaicać mu dietę i żeby w miarę możliwości codziennie albo maksymalnie co drugi dzień dostawał coś innego do jedzenia. Na szczęście Maleństwo jest wielkim żarłoczkiem i z przyjemnością zjada praktycznie wszystko co mu daję. Nie znalazłam też do tej pory niczego, co by mu nie smakowało.