kobiecy.pl

Tajlandia: Kiedy jechać? Co zobaczyć? Co zabrać?

elements.envato.com

Każda historia ma swój początek. Naszym początkiem historii nie był tym razem zamysł zobaczenia na własne oczy nowych miejsc, pod impulsem prawdziwej lub wymyślonej opowieści. Tak było w przypadku Edynburga (co uczyniliśmy po obejrzeniu filmu „Jeden dzień” ?), Madrytu (po przeczytaniu książki „Mistrz z Prado”) Oslo (książka „Bracia z Vestlund”) czy też szeregu innych miejsc. Nasza historia ma swój początek w najmroczniejszych zakątkach ludzkiej duszy. Zazdrość to jest uczucie złości, frustracji i przybicia z powodu pomyślnej działalności lub pozytywnych efektów działalności innych ludzi. Często czujemy z tego powodu dyskomfort, a nawet ból. Zazdrość jest naszym osobistym odczuciem i nie szkodzi innym (tylko nam samym). I to właśnie zazdrość spowodowana planowanym wyjazdem naszej młodszej córki z mężem i wnuczką do Tajlandii, była bezpośrednim imperatywem naszej podróży.

Tajlandia…

Owdowiała angielska nauczycielka Anna Leonowens, której mąż zginął na polu chwały, porwała się na coś, czego inne kobiety epoki wiktoriańskiej nigdy by nie zrobiły: wraz z kilkuletnim synem, Louisem przejechała tysiące mil z Indii do Syjamu, egzotycznego kraju, którego większość jej, a nawet naszych współczesnych nie umiałaby nawet wskazać na mapie… Anna przybywa do Syjamu, by objąć posadę nauczycielki pięćdziesięciorga ośmiorga dzieci króla Mongkuta, którego uważa za tyrana i barbarzyńcę. Początkowo wszystko zdaje się utwierdzać ją w jej przekonaniach. Król każe jej w nieskończoność czekać na audiencję, nie wywiązuje się z obietni-cy, którą jej złożył przyrzekając dom poza murami pałacu, a jego poddani zwracają się do Anny “sir”, bo w Syjamie kobiety i mężczyźni nie są równi wobec prawa…

Szybko jednak Anna wyzbywa się uprzedzeń, przekonuje się bowiem, że król Mongkut jest urodzonym przywódcą i wizjonerem, który pragnie, by jego kraj zajął należne mu miejsce na arenie światowej. Król z kolei zdaje sobie sprawę, że nauczycielka, którą uważa za bezczelną impertynentkę może mu pomóc zrealizować jego ambitne zamierzenia. Potężny władca i skromna nauczycielka znajdują więc drogę do porozumienia.

Ten czarujący film o dość romantycznym tytule „Anna i Król”, z uroczą rolą Jodie Foster w roli Anny, jak się okazało później był pierwszym naszym kontaktem z Tajlandią. Ale o tym później.

A tak na poważnie: szereg lat temu, na początku naszych eskapad zagranicznych rozpatrywaliśmy również wyjazd do Tajlandii. I pamiętam jak dziś, co nas do tego wyjazdu zniechęciło. Obejrzałem wtedy jakieś zdjęcia w okolicach hotelu, gdzie mieliśmy wykupić wycieczkę. Różnica cywilizacyjna była dla mnie tak olbrzymia, że zrezygnowałem. I zapomniałem. Aż do teraz…

Tajlandia: informacje praktyczne

Tajlandia (taj. Prathet Thai), Królestwo Tajlandii (taj. Muang Thai) to państwo w południowo-wschodniej Azji, graniczące z Laosem i Kambodżą na wschodzie, z Malezją na południu oraz z Mjanmą (Birmą) na zachodzie i północnym zachodzie. Dawniej – do 11 maja 1949 – państwo nosiło jako oficjalną nazwę Syjam. Określenie „Thai” znaczy po tajsku wolny.

Pixabay

Tajlandia jest krajem nizinnym położonym na Półwyspie Indochińskim. W środkowej części znajduje się Nizina Menamu (powierzchnia 100 tys. km²), na północnym wschodzie płytowa równina Korat ograniczona od południa pasmem Dongrak, a od Niziny Menamu górami Thiu Khao Phetchabun. Północną i zachodnią część kraju zajmują młode (mezozoiczne) pasma górskie o przebiegu południ-kowym: Tanen Taunggyi (Doi Inthanon, 2595 m n.p.m., najwyższy szczyt Tajlandii) i Doi Luang. Długość linii brzegowej wynosi ponad 2600 km. Wybrzeża są nizinne i silnie rozczłonkowane. Naj-większymi wyspami są: Phuket (542 km²) na Morzu Andamańskim, Ko Samui (280 km²) i Koh Chang (217 km²) w Zatoce Tajlandzkiej.

Tajlandia: kiedy jechać?

Sporządzona przed wyjazdem, na podstawie wyczytanych przez nas z różnych źródeł danych, próba opisu temperatur tej geograficznej krainy może wyglądać następująco.

Kiedy jechać do Tajlandii? Z naszej tabeli temperatur wynikało, że najprawdopodobniej styczeń (podobnie, jak grudzień oraz luty) oferuje prawdopodobnie najlepszą w całym roku pogodę na podróż do Tajlandii. Temperatura w prawie całym kraju waha się w zakresie 25-32 stopni, jest więc przyjemnie ciepło, ale jeszcze nie za gorąco. To najchłodniejszy okres w roku, środek zimy, jakkolwiek dziwnie by to nie brzmiało. Większa część kraju w styczniu jest sucha i prawie całkowicie pozbawiona opadów, jedynie południowo-wschodnie wybrzeże doświadcza nieco deszczu.

Dokładniejsza analiza wskazywała, że w północnej, górzystej części kraju jest nieco chłodniej, niż w centrum i na południu, późnym wieczorem temperatura może spaść poniżej 20 stopni, a w nocy bywa jeszcze chłodniej. Polarowa bluza, lekki śpiwór lub koc podobno mogą być pomocne.

W centralnej części trudno znaleźć lepszy czas w roku na zwiedzanie Bangkoku i licznych atrakcji centralnej Tajlandii. Prawie całkowity brak opadów, znośne (?) temperatury rzadko przekraczające 32 stopnie i niska wilgotność powietrza sprawiają, że nawet w wielkim mieście, jakim jest Bangkok, da się funkcjonować dość komfortowo.

Na wybrzeżu wschodnim w styczniu średnia temperatura waha się od 21 do 31 stopni, a pada średnio raz w tygodniu. To jeden z lepszych miesięcy w roku na odwiedzenie Koh Chang i innych wysp w regionie.

Wybrzeże południowo-zachodnie (Phuket, Krabi, Koh Phi Phi) ma w styczniu doskonałą pogodę, by cieszyć się plażą i morzem. Niebo jest zawsze bezchmurne, jest bardzo słonecznie, ciepło ale nie gorąco dzięki przyjemnej bryzie od strony morza. Styczeń jest w tym regionie jednym z najmniej deszczowych okresów w roku.

Południowo-wschodnie wybrzeże (Koh Samui, Koh Pha Ngan, Koh Tao) jest o tej porze roku nieco bardziej deszczowe, niż reszta kraju, można spodziewać się niewielkiego deszczu średnio dwa razy w tygodniu. W żaden sposób nie wpływa to negatywnie na plażowanie, gdyż słonecznej pogody jest pod dostatkiem i przez cały czas jest przyjemnie ciepło. Średnia temperatura w ciągu dnia oscyluje w okolicy 25 stopni.

Ustaliliśmy więc kiedy. Nauczeni jednak doświadczeniem i ufni, że Tajlandia to wiele fascynujących miejsc – zupełnie różnych od siebie – postanowiliśmy zaplanować tam dłuższą podróż, pozwalającą zwiedzić różne zakątki kraju.

Tajlandia: loty

Biorąc pod uwagę planowany czas pobytu, ceny biletów, jak najkrótszy czas podróży, opinie innych podróżnych (wyczytane w internecie) i stosunek jakości świadczeń do ceny, wybraliśmy – trochę ryzykownie (w sferze mentalnej) – Ukrainian Airlines i tam dokonaliśmy rezerwacji podróży. A więc postanowione.

Jak więc widać, tym razem zaczęliśmy planować znacznie później (w stosunku do daty wyjazdu) niż przed wyjazdem do Australii. Po pierwsze nie był to taki daleki wyjazd, taki skomplikowany, a w końcu nie był to już nasz pierwszy wyjazd.

Jak zawsze najważniejszym był plan podróży. Z grubsza ja chciałem zwiedzić Bangkok, żona wygrzać kości na Phuket zaś obydwoje chcieliśmy dodatkowo zwiedzić Tajlandię z tym, że różnił nas jeden drobny szczegół. Otóż ja wymyśliłem, że zrobimy to posługując się wynajętym samochodem, a żona nie za bardzo chciała o tym słyszeć. W efekcie rezerwacji samochodu dokonaliśmy dopiero po upływie dwóch miesięcy od zakupu biletów lotniczych, a przez ten czas chłonąłem internetowe opowieści o tym jak się w Tajlandii jeździ. Poza faktem, że ruch jest tam lewostronny z opowieści niewiele wynikało, a bliska konfrontacja już na miejscu przyniosła nam najczęściej inne – od powziętych wcześniej informacji – wrażeń. Ale o tym później.

Tajlandia: plan podróży

Do przełomu, czyli skrystalizowania naszych planów nastąpiło 6 października, w którym to dniu ustaliliśmy, że:

Zarezerwowałem pierwszy bilet lotniczy na przelot w Tajlandii. Mieliśmy, a raczej ja miałem, dylemat czy szukać noclegów ze śniadaniem czy bez. Żona się zaparła, żeby były śniadania, a ja – na szczęście – posłuchałem jej.

Zaczęliśmy 7 października rezerwując hotel na Phuket o wdzięcznej nazwie L’esprit De Naiyang Beach Resort. Hotel jest położonyw niewielkiej odległości od morza, lotniska no i robi ogólnie dobre wrażenie. Ma też w miarę obszerne wnętrze. Żona chciała śniadania. Znaleźliśmy więc ten hotel jako rozwiązanie kompromisowe, dość drogie jak na moje pierwotne plany, ale dość tanie przy oferowanym standardzie w porównaniu z innymi hotelami. Zarezerwowaliśmy od razu również ostatni nasz pobyt w Tajlandii – na dwie noce w pobliżu lotniska, z którego mieliśmy odlecieć po wczasach w Tajlandii do kraju. Na osłodę po rezerwacji pobytu na Phuket, tutaj mieliśmy do zapłaty niewysoką kwotę w porównaniu do Phuket.

Nocleg w Bangkoku wymagał pewnej orientacji w topografii tego ponad 7 milionowego miasta. W tym przypadku – jak to w przeszłości już bywało – nie popisałem się nadmierną odpowiedzialnością za zapewnienie powodzenia naszej podróży. Ponieważ w sobotę po 7 października udałem się na stację obsługi przedłużyć ważność dowodów rejestracyjnych naszych samochodów, oczekując na swoją kolej poczytałem po prostu w internecie opinie o Bangkoku i tym, gdzie najlepiej zamieszkać. Wynikało z nich, że warto mieszkać w Bang Rak (co by to nie miało oznaczać). No i standardowo kliknąłem na najlepiej (co oznacza wielkość, komfort, stosunek jakości do ceny no i oczywiście śniadania) wyglądający hotel o nazwie Triple Two Silom, która to nazwa nie mówiła absolutnie nic. Nie było tak drogo jak na Phuket, ale na tyle, że wraz z kliknięciem w „rezerwuj” odklikałem sobie raz na zawsze poczucie, że w Tajlandii może być tanio.

Ostatni planowany hotel zarezerwowałem w Chiang Mai blisko dwa tygodnie po pierwszej rezerwacji i był on jedynym z dotychczas rezerwowanych apartamentem w aparthotelu.

Można było więc przygotowywać się do wyjazdu, gdyż „brakujące” 6 noclegów zamierzałem „ogarnąć” na miejscu w Tajlandii. Do wylotu, poza przedłużeniem ostatniego pobytu w Gold Airport Suites w Lat Krabang (zmieniły się godziny wylotu, a chcieliśmy odświeżyć się przed samym lotem do kraju) nic już nie zmienialiśmy.

N i g d y  d o  t e j  p o r y tak sumiennie nie przygotowywaliśmy się (jeżeli chodzi o zapoznanie się z miejscem do którego jedziemy) do podróży. Poza faktem, że – żeby nie było, iż jesteśmy tacy profesjonalni – robiliśmy to czytając wydane przed ponad 20 laty przewodniki. Ale przygotowaliśmy się. Wystarczy, że powiem, że w głowie miałem nawet topografię Bangkoku nie mówiąc o tym, że wiedziałem jaki kształt na mapie ma Tajlandia.

Żona za to stała się specem od obyczajów i zwyczajów, które (przynajmniej w przeszłości) obowiązywały w Tajlandii (opisane w 20 letnich przewodnikach), a niektóre z nich – jak się okazało – obowiązywały również podczas naszej podróży.

Wakacje w Tajlandii: wylot z Warszawy

Ćwiczenie czyni mistrza. Kolejny nasz wyjazd rozpoczęliśmy dużo bardziej pewni siebie, niż przed rokiem, przed podróżą do Australii. Udało mi się dokonać wcześniej internetowo odprawy, więc potrzebowaliśmy jedynie nadać bagaż. Na lotnisku byliśmy – jak zwykle – dwie godziny przed odlotem. Bez pośpiechu odprawiliśmy się, przeszliśmy przez bramki i mogliśmy szwendać się po sklepach. Ponieważ musieliśmy przejść przez kontrole paszportową wypadało zrobić to wystarczająco wcześniej. Mieliśmy więc czas by napić się czegoś przed wylotem, tuż przed wejściem na pokład.

Start był planowy. Po dwóch godzinach wylądowaliśmy w Kijowie. Na lotnisku wszystko przebiegło bez jakichkolwiek problemów, mogliśmy się więc napić herbaty i zjeść nasze kanapki. Okazało się, że wcale nie jest tanio na lotnisku w Kijowie, które trzyma ceny światowe ze wskazaniem, że nie są od tych cen niższe.

Kolejny boarding przebiegł planowo. Samolot nie pierwszej nowości, ale wszystko było jak najbardziej w porządku. Jedna ze stewardes, ku mojemu zaskoczeniu, pięknie mówiła po polsku. Pomyślałem sobie, że historie ludzkie rzucają ludzi po różnych częściach świata i pewnie ta dziewczyna też miała może ciekawą, a może straszną historię swojego życia bądź swojej rodziny.. Poczekaliśmy do poczęstunku, po czym starym zwyczajem, straciłem świadomość….

Podróż do Bangkoku: lotnisko

Dla nas ten dzień rozpoczął się w samolocie. Trudno mi powiedzieć kiedy się zaczął, bo mijaliśmy po drodze pięć stref czasowych. Podróż minęła bez problemów, sporo – w odróżnieniu od żony – przespałem. No może miałem problem z nogami – bolały mnie trochę – ale w sumie przeżyłem. Pomysł, aby przebrać się w samolocie przed wylądowaniem, był jak najbardziej zasadny. W Bangkoku, w którym wylądowaliśmy przed 11:00, było jak w rozgrzanym piecu.

Port lotniczy Bangkok-Suvarnabhumi to międzynarodowe lotnisko położone 25 km na wschód od Bangkoku. Jest największym portem lotniczym Tajlandii i jednym z największych na świecie. Działa od 2006 roku, kiedy przejął rolę lotniska międzynarodowego od portu lotniczego Bangkok-Don Mu-ang. Jest olbrzymi – może obecnie obsłużyć 45 mln pasażerów.

Naładowani informacjami z przewodników i obejrzanych filmów wyszliśmy na postój taksówek i od razu zaczęliśmy się targować o to, ile kosztuje kurs. W końcu stanęło na 500 batach do hotelu, co okazało się kwotą nie za bardzo wygórowaną.

Nastąpił nasz pierwszy kontakt z miastem – z okien samochodu. Przyznam, ze nigdy dotąd nie byłem tak dobrze przygotowany z topografii miasta do którego jechaliśmy pierwszy raz. Z okien taksówki nie wyglądało ono nadmiernie zachęcająco. Olbrzymie i piękne wieżowce, marne rudery, odosobnione osiedla mieszkaniowe…. no i upał. Nie rzucił nas na kolana ten obraz. Bez problemu dojechaliśmy do naszego hotelu Triple Two Silom. Nazwa hotelu oznaczała trzy dwójki w adresie hotelu tzn. 222 Silom Road.

Hotel Triple Two Silonm w Bangkoku

Jest to hotel butikowy położony w centralnej dzielnicy biznesowej w Bangkoku. Oferuje on dość nowocześnie i elegancko urządzone pokoje z bezpłatnym dostępem do Internetu. Położony jest niecały kilometr od stacji kolei BTS i 3 kilometry od dworca kolejowego Hua Lumphong. Z lotniska mieliśmy do hotelu 25 kilometrów. Klimatyzowane i nieźle wyposażone pokoje. Duża łazienka. Dość elegancki wystrój (drewniana podłoga), pokoje utrzymane są w tonacji będącej przyjemnym połączeniem podstawowych kolorów, co sprawiało, że panowała w nich idealna atmosfera do wypoczynku. Widać jednak w hotelu upływ pewnego czasu od ostatniego remontu i pewnie stąd dość – jak na miejsce i standard – niskie ceny. Tym lepiej dla nas.

Zameldowanie nastąpiło równie sprawnie, jak odprawa po przylocie. Niedługo po 13:00 mogliśmy rozkoszować się pobytem w klimatyzowanym pomieszczeniu. Hotel, jak się okazało, umiejscowiony jest w jednym z atrakcyjniejszych do mieszkania, rejonów miasta. Po wyjściu na ulicę okazało się , że niedaleko jest zaułek w którym znajdowały się street food’y. Jak się za okazało z wyśmienitym jedzeniem.
A ponieważ byliśmy głodni, nasz pobyt rozpoczęliśmy od posiłku w street food’zie. Pierwszy raz w życiu.

Miny mieliśmy chyba nieciekawe bo i doświadczenie z tajlandzkim jedzeniem nie za wielkie. Zamówiliśmy – wydawało się to bezpiecznie – kurczaka z czymś, co nie wiemy czym było, pomni ostrzeżeń, ma być no „so spicy”. Było pyszne. No i cena do przyjęcia – razem z piwem w przeliczeniu 35 zeta.

Najedzeni poszliśmy na nasz pierwszy rekonesans – w stronę rzeki. Szukaliśmy jakiejś przystani promowej. I znaleźliśmy. Prowadzili ją bardzo sympatyczni ludzie. I chcieli „tylko” po 1000 batów od osoby za godzinną wycieczkę longboatem po rzece (czyli ok 125 zeta).
Należy w życiu przestrzegać podczas podróżowania kilku zasad, z których jedna brzmi – niczego nie kupować pod wpływem impulsu. Wycieczka zawsze poczeka, a my możemy zorientować się ile naprawdę jest warta i zdążymy kupić. I tak zrobiliśmy również tym razem. Wieczorem dowiedziałem się, że pięciodniowy karnet na całodzienne pływanie po rzece był tańszy od tej wycieczki.

Z powrotem spacer. Zatrzymaliśmy się przy tuk-tuku. Do tej pory jeździliśmy tym środkiem transportu tylko w Sri Lance. Tym razem chcieliśmy pojechać na nocny targ, niedaleko hotelu, ale ryksiarz chciał 200 batów. Ja – przygotowany „przewodnikowo” – targowałem do 100, ku niezadowoleniu ryksiarza.

Jazda tuk-tukiem o tej porze – zbliżała się 18 ta – była całkiem znośna. Spacer po targu i wyszliśmy na ulicę gdzie był nasz hotel. Kilometr piechotą. Byliśmy zmęczeni, zwłaszcza żona która nie spała w samolocie.

Zwiedzanie Bangkoku

W Bangkoku, podczas zwiedzania, trzeba trzymać się zasady, żeby niepotrzebnie nie szafować swoimi siłami. Jest bardzo gorąco, nawet po 19 tej. Można popisać się przed samym sobą i przejść bez sensu kilka kilometrów i paść na przysłowiowy pysk. Tylko po co?
Wieczorem też było gorąco i duszno.

W dzień dodatkowo było słońce, które operuje na naszym ciele maksymalnym UV. Pierwszym kryte-rium do podejmowania jakichkolwiek decyzji to co będziemy robić w danej chwili, jest to, co planu-jemy robić w ciągu całego dnia…..

Bardzo zmęczeni wróciliśmy w końcu do naszego hotelu. Uff, wreszcie klimatyzacja. Usiadłem do telefonu by zaplanować następny dzień. Dokąd pojedziemy, w jaki sposób będziemy się poruszać.

Bangkok to miejsce, w którym nie tylko zaczyna wiele z podróży do Tajlandii, ale i większość wy-praw do Azji. Idealny punkt przesiadkowy z bardzo szeroką siatką połączeń lotniczych zarówno z Europy, jak i do krajów regionu. Stolica Tajlandii budzi mieszane uczucia – u niektórych od razu wzbudza fascynację i chęć powrotu, innych odrzuca z uwagi na wszechobecne korki, brud czy nie-letnie prostytutki. Nie można jej jednak odmówić niepowtarzalnego charakteru i różnorodności.

Nie można pominąć wspaniałych zabytków położonych na terenie dawnego królewskiego miasta: Wielkiego Pałacu oraz Wat Po, czyli Świątyni Spoczywającego Buddy, którego złoty posąg zadziwia imponującym (46 metrów długości i 15 metrów wysokości!). Wielki Pałac, oficjalna rezydencja króla Tajlandii od XVIII do połowy XX wieku, zachwyca licznymi bajkowymi wręcz figurami i rzeźbami oraz rozmachem. Chcąc uciec od tłumów, można zajrzeć do mniej obleganych miejsc, choćby do świątyni Loha Prasad.

Wieczorem można wybrać się do kolorowego, pełnego smaków i zapachów Chinatown, czyli chińskiej dzielnicy Bangkoku. To tam można spróbować ulicznej kuchni, chińskich pierożków dim sum czy narodowego tajskiego deseru, mango sticky rice – kleistego ryżu podawanego z mlekiem koko-sowym i soczystym mango.

By odpocząć od zgiełku nigdy nie śpiącego miasta, można uciec nad rzekę Menam (Chao Praya) oraz popłynąć w rejs do świątyni Wat Arun.

Po Bangkoku można przemieszczać się tuk-tukami – są wszędzie i niektórzy mówią, że pozwalają poczuć koloryt miasta. Można też wybrać się na przejażdżkę BTS, czyli podniebnym pociągiem. Tzw. „sky train” góruje nad główną arterią miasta, czyli niekończącą się ulicą Sukhumwit i zawiezie nas np. na największy bazar Bangkoku, czyli Chatuchak Market.

Jak wspomniałem, topografię Bangkoku, wyjątkowo jak na nas, miałem w głowie przed przyjazdem. Dzięki temu było prościej. Pozostawały wyłącznie do podjęcia decyzje jak się poruszamy po mieście. Okazało się, że zwykle ulubiony nasz autobus Hop On był dość drogi. Do tego nasze pierwsze nasze wrażenia z ulic nie zachęcały do tego sposobu podróżowania i zwiedzania miasta. Gorąco, nieciekawie architektonicznie. Wybrałem wiec na próbę coś, czego do tej pory nigdy nie próbowaliśmy. Hop On, ale łodzią. Byliśmy ciekawi, jak będzie. I mieliśmy nadzieję, że przed nami, są pierwsze, niezapomniane chwile w Tajlandii.

Sylwester w Bangkoku

Bangkok jest miastem zdecentralizowanym. Nie można wyznaczyć jednego ścisłego centrum. W Bangkoku można wyróżnić w zależności od charakteru i wieku zabudowy różne ośrodki centralne. Nowe centrum biurowo-handlowe zlokalizowane w okolicach Ratchadamri, Phaya Thai oraz Rama I, które wypełniają nowe budynki wysokościowe oraz nowoczesne centra handlowe (jedno z nich Siam Paragon posiada nawet małe oceanarium).

Stare centrum, dzielnica “rozrywki” oraz hoteli zlokalizowana wzdłuż ulicy Rama IV i Sathon Tai/Nuea, gdzie dominuje zabudowa z lat 1970-1990.

Centrum turystyczne znajduje się w okolicach Phra Borom Maha Ratcha Wang (Wielkiego Pałacu Królewskiego). Miejsce to jest pełne zabytkowych budynków pałacowych oraz świątynnych (wybu-dowanych między XVIII a początkami XX wieku). Jest to również dzielnica rządowa oraz miejsce zamieszkania Króla Tajlandii.

W okolicach Democracy Monument znajduje się słynna ulica Khao San, tradycyjna baza dla backpakerów. Dominuje tu zabudowa niska, o dużej intensywności, powstająca równolegle do kompleksów pałacowych. Architektura kolonialna przeplata się z zabudową z 50 i 60 lat XX wieku. Typowymi dla Bangkoku rozwiązaniami zabudowy miejskiej są kamienice mieszkalne z parterem usługowym dostępnym jako witryna od ulicy.

Jak pisałem wyżej, najważniejsze dzielnice Bangkoku oraz lotnisko Suvarnabhumi skomunikowane są szybką kolejką napowietrzną BTS sky train, SARL oraz linią metra MRT. Działa także rozwinięta komunikacja autobusowa i kolejowa. Trzykołowe pojazdy zwane tuk-tukami, wypierane są przez zwykłe taksówki poruszające się arteriami komunikacyjnymi przecinającymi miasto biegnąc wielopasmowymi wiaduktami pomiędzy budynkami.

Aglomerację przecina rzeka Menam, do której odpływy mają liczne kanały, stanowiące dawne systemy nawadniające oraz komunikacyjne. Rzeka stanowi istotny element transportu dla miasta, jak i dla kraju. Po rzece kursuje kilka linii promowych obsługujących transport osobowy pomiędzy brzegami, jak również między dzielnicami położonymi przy rzece w dzielnicach centralnych.

Pierwszy dzień w Tajlandii miał być naszym chrztem w metropolii, jaką jest Bangkok. Słowo Sylwester w Bangkoku brzmiało dla nas dość abstrakcyjnie, ale nasz pobyt był faktem.

Znajdując Hop On – Hop Off dla łodzi – z góry godziłem się na dość „egzotyczną” formę zwiedzania. Jak pisałem, trudno powiedzieć co w sumie zdecydowało o tym wyborze: cena? – autobus był znacznie droższy, korki? – mieliśmy już namiastkę tego, architektura? Tak więc, tuk-tukiem udaliśmy się rano na przystań i bez problemu wymieniliśmy elektroniczny bilet zapisany w telefonie, na papierowy i do tego dostaliśmy mapy.

Zaproponowałem żonie, żebyśmy – na początek – przepłynęli całą trasę do końca, a potem od przystani do kolejnej wracali. Podróż trwała pół godziny i mogliśmy obejrzeć Bangkok od strony rzeki.

Menam (taj. Chao Phraya) jest to rzeka na Półwyspie Indochińskim w zachodniej Tajlandii. Bangkok położony jest przy jej ujściu do Zatoki Tajlandzkiej. Długość rzeki to około 365 kilometrów, po-wierzchnia dorzecza 160 tys. km². Menam powstaje z połączenia rzek: Ping (590 km) i Nan (627 km), płynie przez Nizinę Menamu (Czau Praja), a uchodząc do Zatoki Tajlandzkiej tworzy rozległą deltę. W Bangkoku jest bardzo szeroka bardziej przypominając Dunaj niż Wisłę.

Nasze pierwsze wrażenie było niesamowite. Miało coś wspólnego z oglądaniem przez nas ruchu statków w zatoce Sydney, ale tamten ruch, w porównaniu z Bangkokiem, był wielce zorganizowany. Tutaj, regularne rejsy jak nasz i inne. Łodzie hotelowe, long-boaty, którym przyglądałem się ze zdumieniem, gdy konstrukcja takiej łodzi zawierała na drążku sterowym poruszany wraz ze sterem silnik wielkości takiego, jaki jest w samochodzie ciężarowym. Smród spalin, dźwięki syren, atmosfera totalnego rozgardiaszu. Kakofonia. A na brzegu wszelakiego typu budowle. Olbrzymie centrum handlowe Iconsiam, szklane wieżowce, a obok domy z blachy i dykty. Wspaniale kształty świątyń, a obok rozpadające się magazyny. Chociażby dla tego widoku warto było tu przyjechać.

Na końcowej przystani nie widziałem niczego, co mogłoby nas zainteresować (nie wiedziałem wtedy, że w pobliżu jest ponoć najbardziej rozrywkowa dzielnica w Bangkoku), więc poszliśmy do baru na piwo.

Wsiedliśmy na prom powrotny, postanawiając minąć pałac królewski i zatrzymaliśmy się w Rajawongse. Dzielnicy znajdującej się obok dzielnicy chińskiej. Przy przystani obejrzeliśmy targ kwiatowy. Postanowiliśmy przejść na piechotę do dzielnicy chińskiej, ale po paruset metrach spaceru w upale nie do wytrzymania, wycofaliśmy się na „z góry upatrzone pozycje”. Czyli wróciliśmy na targ i do promu. Jedyny pozytyw wycieczki – kupiłem sobie kapelusz, bo bez kapelusza to nie było w Bangkoku fajnie.

Kolejny przystanek pokonaliśmy znowu promem, ale nasze możliwości spacerowe wyczerpały się po paruset metrach, na jednej z głównych ulic „Chinatown”.

Pogoda w Bangkoku? Po raz pierwszy w życiu mierzyliśmy się z takim upałem. Normalnie temperatura wynosiła pewnie 33 – 35 stopni. Do tego trzeba było dodać ze 4 stopnie, gdyż odczuwalna była z reguły o tyle wyższa. Co innego o tym czytać, a co innego odczuć to na własnej skórze, gdy w mieście upał potęguje rozpalony beton. Jedynie nad rzeką jest drobny chłodek pozwalający na oddech. Jak już pisałem, należy bardzo ostrożnie gospodarować siłami po to, żeby tak długo oczekiwana wycieczka nie zamieniła się w koszmar. Z dzielnicy chińskiej postanowiliśmy udać się do Iconsiam aby zobaczyć co to za cudo.

Iconsiam to naprawdę cudo, gdzie we wspanialej aranżacji można podziwiać część zwaną u nas najczęściej „spożywką” razem z food court’em. A wiem co piszę, nigdy przedtem nie widząc pływających „w sklepie” żywych ryb, w mających setki metrów kwadratowych basenach z ciągiem fontann, wodospadów, innych wodnych atrakcji.

Zjedliśmy całkiem przyzwoity lunch, popatrzyliśmy na przygotowania do Nowego Roku i ruszyliśmy z powrotem. Po przeprawie na „nasz brzeg” złapanie tuk-tuka do hotelu nie wydawało się problemem. Problem zaczął się wtedy gdy ryksiarz podał pięciokrotną stawkę i do tego powiedział, że jest dużo chętnych i on nie musi nas wieźć. Nie ukrywam, straciłem w tym momencie sympatię do tuk-tuków. Postanowiliśmy wrócić pieszo, co przyznam przy tak wysokiej temperaturze zawsze bywa wyzwaniem.

Postanowiliśmy w hotelu „odtajeć”, aby nabrać sił na powitanie Nowego Roku. W sumie nie wie-działem gdzie najlepiej witać ten Nowy Rok – wybór w końcu padł na Sathorn, gdzie ewentualnie można by było zobaczyć pokaz sztucznych ogni.

Ale przedtem udaliśmy się do street food’ów i wybór padł na – znajdujący się nieopodal hotelu – „lokal” ? Mamma Mia reklamujący się jako najstarszy. Właścicielką street food’u była żywa reklama tego jedzenia (i nazwy lokalu) – przyznać należy, że było ono smaczne i obfite i kosztowało razem z piwem (piwo stanowiło 1/3 ceny) około 36 złotych. Zacząłem przyzwyczajać się do tajlandzkiego jedzenia.

Po jedzonku udaliśmy się w poszukiwanie szybkiej kolejki miejskiej aby dostać się do Sathorn Taxi. Zdobyliśmy w ten sposób nową sprawność, zakupując w kasie dwa bilety i bez trudu dojeżdżając do celu. A tam tłum. Nie tylko my wpadliśmy na pomysł, że widok z tego miejsca powinien być najlepszy. Na przystań przybyło mnóstwo ludzi. Wytrzymaliśmy w ścisku 15 – 20 minut oczekując na północ. Pokaz sztucznych ogni, trochę mnie rozczarował. Do tego niesamowity tłok w kulminacyjnym momencie rozpoczęcia roku 2020.

Postanowiliśmy wrócić do hotelu na piechotę, a ja do tego wymyśliłem jakiś nieszczęśliwy skrót (skrót był, tylko drogi dla pieszych nie było) – skonani spacerem do hotelu, wkroczyliśmy w ten sposób, w ostatni rok tej dekady.

Pierwszy dzień Nowego Roku w innym kraju, na innym kontynencie

Nowy Rok był naszym pierwszym dniem zwiedzania Bangkoku. Już nauczeni doświadczeniem, że należy ostrożnie szafować swoimi możliwościami, ruszyliśmy tuk-tukiem na przystań. Mieliśmy do wyboru zwiedzać Wat Arun bądź Grand Palace. Płynąc statkiem nie mieliśmy jeszcze pewności, co ostatecznie obejrzymy. Tak jak poprzedniego dnia, płynęliśmy tramwajem Hop On Hop Off. Ten sposób przemieszczania przypadł nam do gustu. Po pierwsze, nie trzeba było przebywać wśród spalin samochodów. Po drugie, fajnie oglądać miasto od strony rzeki w dość egzotycznej scenerii, kiedy pędzące zewsząd łodzie przewożą setki pasażerów. Z tramwaju wodnego (naszego statku) można było zobaczyć tyle samo co z long-boatów, za które miejscowi krzyczą jakieś niesamowite ceny.

W czasach żaglowców long-boat był otwartą łodzią do wiosła (osiem lub dziesięć wioseł). Jego ławki wioślarskie zostały zaprojektowane tak, aby pomieścić dwóch mężczyzn, z których każdy mógł ciągnąć wiosło po przeciwnych stronach łodzi. W przeciwieństwie do pontonu lub kutra, long-boat miał dość cienkie linie rufy, aby móc pływać w stromych falach. Podobnie jak inne łodzie , long-boat mógł być uzbrojony do żeglowania. W Bangkoku – przypuszczam – long-boaty są zbudowane podobnie, z tym że miejsca dla wioślarzy są wykorzystywane dla pasażerów, a do napędu służy silnik bardzo różnej konstrukcji.

Podróżowanie tramwajem wodnym, long-boatem po Chao Praya jest – moim zdaniem – najszybszym sposobem przemieszczania po Bangkoku. Tym bardziej, że w obrębie każdej z przystani znajdują się najciekawsze zabytki miasta. Po parunastu minutach znaleźliśmy się więc w Wat Arun, który zrobił na nas niesamowite wrażenie.

Buddyjska świątynia Wat Arun (Temple of Dawn)

Wat Arun (Temple of Dawn) to buddyjska świątynia (Wat) w dzielnicy Bangkok Yai w Bangkoku na zachodnim brzegu Chao Phraya. Pełna nazwa świątyni to Wat Arun Ratchawararam Ratchaworama-ha Wihan. Świątynia została zbudowana w okresie Ayutthaya i pierwotnie nazywała się Wat Makok (Olive Temple). Kiedy po upadku Ayutthaya, Thonburi król Taksin zbudował swój pałac w 1768 roku na terenie starego Fortu Wichayen, który od początku XVI wieku pilnuje wejścia do Imperium Syjamskiego, na terenie pałacu znalazły się dwie świątynie: Wat Makok i Wat Tai Talad.

Król zmienił nazwę Wat Makok na Wat Chaeng. Za panowania króla Phra Phutthayotfa, książę koronny – przyszły Rama II – przywrócił świątynię Wat Chaeng, podnosząc wówczas zaledwie 16-metrowy Prang do obecnego rozmiaru, ponieważ był godny wspaniałej “stolicy aniołów”. Jako król Phutthalo-etla Naphalai (Rama II) nazwał świątynię Wat Arunratchatharam. Prace rekonstrukcyjne zostały zakończone dopiero pod rządami króla Nang Klao (Rama III). Król Mongkut (ten z filmu „Anna i Król?) dał mu obecną nazwę Wat Arunratchawararam.

Wygląd Watu od strony rzeki jest fantastyczny. Ale po wejściu do środka zupełnie zapiera dech w piersiach. Nasze ciut przestarzałe przewodniki uczulały nas na ubiór w świątyniach, w związku z tym mieliśmy „długie” ubranie na zmianę. Nie było jednak potrzebne.

Obeszliśmy główny budynek (plac) podziwiając jego architekturę po czym przeszliśmy na plac obok gdzie znajdowały się m.in. drzewka, do których były przypinane ofiary (najczęściej 20 lub 50 bahtów – zdarzały się 100 ki). Coś nieprawdopodobnego. Zwaliła nas z nóg obserwowana scena, gdy jedna z pań (wg mnie odpowiednik naszego „kościelnego” w kościele) przeglądała złożone u stóp Buddy paczki z darami, w poszukiwaniu kasy i gdy udało jej się znaleźć jakąś kasę wyjmowała banknoty z paczki i chowała do kieszeni.

W każdym razie w Wat Arun spędziliśmy fantastyczne chwile i wyszliśmy pod wielkim wrażeniem tego miejsca. Postanowiliśmy popłynąć dalej, do Pałacu Królewskiego, który z okazji Nowego Roku miał być podobno zamknięty. Ponieważ wrażeń mieliśmy dosyć, chciałem jedynie zorientować się, (przed zwiedzaniem następnego dnia), jak tam można dojść, żeby nie „wyeksploatować” sił przed właściwym oglądaniem.

Chrześcijańska msza w Bangkoku

Jak się okazało, skręciliśmy w lewo zamiast w prawo i musieliśmy nałożyć trochę drogi, aby trafić do pałacu. Z pałacu postanowiliśmy, zgrzani jak nie wiem co, wrócić do hotelu bo wieczorem mieliśmy w planach pójść do kościoła na mszę w języku angielskim.
Zastanawiałem się ile razy już widzieliśmy msze odprawiane poza naszymi granicami. Trzeba przyznać, że rzadko zdarza się aby msza była odprawiana tak jak w Polsce. Byliśmy ciekawi jak wygląda msza w kraju, w którym chrześcijan jest mniej niż 1%.

Na mszę dotarliśmy taksówką i już podczas jazdy do kościoła miałem obawy się w jaki sposób wró-cimy. Tak jak myślałem powrót z kościoła nie był prosty. Taksówek jak na lekarstwo, więc postano-wiliśmy przejść kawałek „do cywilizacji”. Udało się w końcu złapać taksówkę ale całe szczęście, że włączyłem w telefonie nawigacje bo taksówkarzowi coś się ewidentnie pomyliło – zamiast na prom wiózł nas Bóg wie gdzie. Skorygowaliśmy naszą trasę i w końcu dotarliśmy do Iconsiam. Wieczór postanowiliśmy spędzić w kawiarni na dole.

Pokaz fontann w Bangkoku

Iconsiam, położony jest nad brzegiem rzeki Chao Phraya w Bangkoku. Obejmuje jedno z największych centrów handlowych w Azji, które zostało otwarte dla zwiedzających w 2018 r., a także hotele i rezydencje. Projekt o wartości 1,5 miliarda USD obejmuje 52-piętrowe Mandarin Oriental Residen-cesi 70-piętrowe Magnolias Waterfront Residences. Fasada Engineering to najdłuższa szklana fasada na świecie. Celem tej konstrukcji elewacji jest uczynienie miejsca prestiżowym, ale zgodnym z tajskim designem. Architektura wykorzystuje szkło jako główny materiał, aby wyrazić kontrast między wytrzymałością a delikatnością.

W tej scenerii, w kawiarni, spędziliśmy fajne chwile. Dodatkiem do kawy ciastek, piwa i innych smakołyków był pokaz fontann, który odbywa się kilka razy dziennie przed centrum handlowym.

Przyznać należy, ze pokazy fontann wraz z wyświetlaniem obrazów są przygotowane naprawdę z rozmachem i stanowią dobrą, ponad półgodzinną rozrywkę. Odczucia estetyczne w połączeniu z naszym pobytem w lokalu najwyższej klasy, uczyniło zakończenie dnia bardzo udanym.

Promu Iconsiam. Za free!

Wracając – ku naszemu zdziwieniu – zauważyliśmy że zabraliśmy się na inny niż nasz tramwaj wodny i nikt nie chciał od nas biletów. Prawdziwa Eureka gdyż okazało się, że do centrum handlowego kursują darmowe statki. Trzeba tylko wiedzieć dokładnie skąd i dokąd.
Rozwiązana też została jednocześnie zagadka długich kolejek do promu obok „naszego promu” (z którego my dotąd korzystaliśmy). To była po prostu przystań dla promu Iconsiam, za free. Tym razem po zejściu na brzeg udaliśmy się do hotelu sky-trainem, a później spacerkiem.

Jeśli dziś jest 2 stycznia to jesteśmy w Bangkoku…

Był taki film z roku (tak, tak…) 1969 – „Jeśli dziś wtorek to jesteśmy w Belgii”. Było to o wycieczce „Europa w 18 dni”. Tak mi się przypomniał ten tytuł, gdy zacząłem pisać wspomnienie o kolejnym dniu w Bangkoku, dniu przeznaczonym na zwiedzanie najważniejszego zabytku architektonicznego w mieście. Z perspektywy roku 1969 gdzie byłem dopiero oseskiem, wyobrażenie sobie sobie zwiedzania Tajlandii, było tak nieprawdopodobne jak w filmie zwariowane zwiedzanie egzotycznego miasta……

Wielki Pałac Królewski (Phra Borom Maha Ratcha Wang)

Wielki Pałac Królewski (Phra Borom Maha Ratcha Wang) jest to cały kompleks budynków. Służył jako oficjalna rezydencja króla Tajlandii od XVIII wieku do połowy XX wie-ku. W 1946 roku, król Bhumibol Adulyadej zmienił królewską siedzibę na pałac Chitralada. Budowa Wielkiego Pałacu rozpoczęła się w roku 1782, gdy u władzy był Rama I.

Kompleks pałacowy znajduje się na wschodnim brzegu rzeki Menam; otoczony jest murem obron-nym o łącznej długości 1900 metrów. Teren kompleksu zajmuje powierzchnię 218 400 m².

Ważną częścią pałacu jest Wat Phra Kaew, czyli “świątynia szmaragdowego Buddy”.Szmaragdowy Budda mieści się wewnątrz świątyni i jest silnym symbolem religijno-politycznym Tajlandii. Świątynia znajduje się w obrębie Wielkiego Pałacu. Szmaragdowy Budda, ciemnozielony posąg, ma formę stojącą, około 66 cm wysokości, wyrzeźbioną z jednego kamienia jadeitowego (“szmaragd” w języku tajskim oznacza głęboki zielony kolor, a nie specyficzny kamień).

Król zmienia płaszcz wokół posągu trzy razy w roku, co odpowiada letnim, zimowym i deszczowym porom roku, jest ważnym rytuałem wykonywanym, aby przynieść szczęście krajowi w każdej porze roku.

Do zwiedzania Grand Palace podchodziliśmy z dużą rezerwą pomni tego, co wcześniej przeczytaliśmy o temperaturze i o tłumach. Wszystko było prawdą. Mimo, że do przystani promu pojechaliśmy taksówką, to po dojściu do pałacu (kilkaset metrów) mieliśmy na tyle dosyć, że zaczęliśmy zwiedzanie od klimatyzowanej kawiarni.

Na marginesie – kierowca taksówki mnie wkurzył, bo zamiast na Sathon Pier zawiózł nas do jakiejś swojej kuzynki do przystani obok, gdzie za jedyne 1500 bahtów chciała nas przewieźć łódką. Połapał się, że przeskrobał, bo nie dopominał się o dodatkowe pieniądze, gdy zawiózł nas w końcu we właściwe miejsce.

Z kawiarni, po dojściu do siebie we wnętrzu klimatyzowanego pomieszczenia, ruszyliśmy do kas po drogie (500 bahtów od osoby) bilety. Nie wiem dlaczego (a raczej wiem, że dla kasy) podobne do portalu GetYourGuide portale, piszą o kolejkach po bilety. Jak zauważyłem, formalności z zamianą biletu internetowego na papierowy to jakaś skomplikowana jazda.

Podobało mi się, że Tajowie wchodzą do środka za free. Ja, oprócz biletów, aby wejść na teren pałacu musiałem sobie kupić długie gacie.

Budowa Wielkiego Pałacu rozpoczęła się w 1782 roku, na rozkaz króla Ramy I. Zamierzał on zbudować stolicę dla swojej nowej dynastii Chakri. Przeniósł siedzibę władzy z miasta Thonburi, po zachodniej stronie rzeki Chao Phraya, na wschodnią stronę Bangkoku. Nowa stolica została przekształcona w sztuczną wyspę – kanały były wykopane wzdłuż wschodniej strony. Wyspa otrzymała nazwę “Rattanakosin”.

Pałac został zbudowany na prostokątnym kawałku ziemi po zachodniej stronie wyspy, między Wat Pho na południu, Wat Mahathat na północy i z rzeką Chao Phraya na zachodzie. Pałac został początkowo zbudowany w całości z drewna. W ciągu następnych kilku lat król zaczął zastępować drewniane konstrukcje murami, odbudowując mury, forty, bramy, sale tronowe i rezydencje królewskie. Ta przebudowa obejmowała kaplicę królewską, w której mieścił się Szmaragdowy Budda. Problemem związanym z budową był brak materiałów.

Król Rama I nakazał więc aby z Ayut-thayi, – poprzedniej stolicy – która została zniszczona w 1767 roku podczas wojny między Birmą i Syjamem, zdemontować niektóre budowle i zabrać cegły i inne materiały budulcowe. Pod koniec demontażu, prawie całkowicie, zrównano z ziemią stare pałace królewskie w Ayutthaya.

Układ Wielkiego Pałacu jest podobny do „zdemontowanego” Pałacu Królewskiego w Ayutthaya co do lokalizacji, organizacji, murów, bram i fortów.

Wszystko co oglądaliśmy było „w o w” ale upał dokonał spustoszenia w naszych organizmach. Po wyjściu mieliśmy dosyć (tłok, upał, odwodnienie, zmęczenie). Od razu udaliśmy się na prom i tramwajem wodnym do Iconosiamu. Tam coś zjedliśmy, po czym udaliśmy się na „nasz brzeg” i stamtąd szybką kolejką za 56 bahtów przejechaliśmy dwa przystanki do hotelu.

Dzień był dla nas bardzo męczący, więc po spacerze ze stacji kolejki do hotelu, umyciu się, nasze wieczorne wyjście ograniczyliśmy tylko do street food’a. Tym razem do tego samego, w którym byliśmy pierwszy raz. Tak naprawdę nie potrafię powiedzieć, czy te wszystkie street food’y nie należą do jednego właściciela. Jedzenie na stół podawane jest z jednego, tego samego miejsca, obrzydliwego (od strony sanitarnej) zresztą. A może mi się tak tylko wydawało. Z drugiej strony przyznać jednak należy, że street food w Tajlandii to coś niebywałego. Na razie mogłem to powiedzieć tylko o street food’zie w Bangkoku.

Swoją drogą przypadkowo poznany Polak powiedział nam, że – Mamma Mia – to najlepszy street food w mieście.

Jak ten czas leci, jutro trzeba wyjeżdżać z Bangkoku…

Dni upływały szybko, a my się nawet chwili nie nudziliśmy. Codziennie w hotelu mieliśmy pyszne śniadania. Okazało się, że ich wykupienie było strzałem w dziesiątkę. Obfite, smaki z różnych kuchni świata. Spokojne biesiadowanie na początek dnia, pyszne soki, owoce, później kawa i można wychodzić.

Centrum handlowe Iconosiam. Bangkok

Tym razem po śniadaniu wyszliśmy na miasto bez określonego celu. Zatrzymałem taksówkę i pojechaliśmy na Sathorn Pier, aby z rana nie przeforsować się zanadto. Postanowiliśmy obejrzeć bliżej Iconosiam, do którego – po pięciu minutach – dotarliśmy darmowym promem.

Niesamowite centrum handlowe. Jedno z najwspanialszych, jakie widziałem. Zarówno jeśli chodzi o samą architekturę jak też występujące tu marki sklepowe. Pierwszy raz widziałem kolejkę do Gucciego, bo była chyba promocja. Warto w centrum chociaż przejść po 7 piętrach tej Galerii nawet nic nie kupując (my mieliśmy kłopoty, bo żona ma lęk wysokości, a schody ruchome „wisiały” w powietrzu). Spacer w centrum zajął na półtorej godziny. Potem znowu – darmowym tramwajem – do następnej przystani.

Lhong 1919, Bangkok

W przewodnikach ciepło pisali o Lhong 1919. Przedstawiano to miejsce jako XIX-wieczną chińską rezydencję, która została w pełni odrestaurowana i otwarta jako atrakcja. Podobno łączy dziedzictwo Bangkoku z atmosferą trochę wyszukanych zakupów, fajnych restauracji. Centralnym punktem tego starego chińskiego dworu jest duża świątynia Mazu, chińskiej bogini marynarzy. Przewodniki piszą, że spacerując po dziedzińcu i pokojach, można zobaczyć elementy z dawnej epoki, można zarazem też się poczuć jak parku rozrywki. Nasze zwiedzanie było po trochu nieporozumieniem. Nie znaleźliśmy w sumie nic ciekawego, wyróżniającego na tle atrakcji Bangkoku. Po parudziesięciu minutach spaceru wylądowaliśmy znowu na przystani promowej by ponownie za darmo udać się tym razem do dzielnicy chińskiej.

Chinatown w Bangkoku

Chinatown w Bangkoku jest jednym z największych Chinatown na świecie. Zostało założone w 1782 roku, kiedy miasto zostało stolicą Królestwa Rattanakosin, i było domem imigrantów chińskiej populacji, która wkrótce stała się dominującą grupą etniczną miasta. Pierwotnie koncentrowało się wokół Sampheng. Obecnie rdzeń Chinatown leży wzdłuż Yaowarat Road, głównej ulicy (czasami ulica nadaje swoją nazwę do całego obszaru, który jest określany jako Yaowarat). Pierwotnie obszar był poza murami miasta, Chinatown weszło do centrum handlowego Bangkoku pod koniec XIX, ale od tego czasu jego znaczenie spadło – działalność komercyjna Bangkoku przeniosła się po ekspansji miasta gdzie indziej. Obecnie jest centrum chińskiej kultury, z licznymi sklepami sprzedającymi tradycyjne towary i jest szczególnie znane jako miejsce gastronomiczne.

Po dopłynięciu promem do przystani, chciałem byśmy przeszli około 1,2 kilometra do posągu Złotego Buddy. Czekając na prom – jeszcze w Lhong 1919 – mogliśmy zobaczyć jak to jest gdy Tajowie oferują pomoc w sytuacjach, gdy ona jest zupełnie zbędna. Siedząc i oczekując promu, wzbudziliśmy zainteresowanie dziewczyny z kasy Hop On, Hop Off, bo nie kupiliśmy biletu. Musieliśmy się tłumaczyć.

Fajnie było w dzielnicy chińskiej. Może poza faktem, że upał może odebrać jakąkolwiek chęć do życia. Ulica przy której znajdowały się wszelkiego rodzaju hurtownie od oferujących przyprawy, kawę, po lalki barbie, była fascynująca. Albo ulica pełna sklepów z żelastwem…. Kształtowniki, kątowniki, druty, blachy… Egzotyka.

Ledwo żywi od upału, ja urzeczony widokami prosto z Chin, w końcu dotarliśmy do Złotego Buddy.

Złoty Budda

Złoty Budda to największy na świecie posąg Buddy, zrobiony ze złota, znajdujący się na terenie świątyni Wat Traimit w Bangkoku. Ma wysokość 3 metrów, waży ponad 5 ton. Przedstawia Buddę w pozycji siedzącej, z rękami ułożonymi w tzw. bhumisparśa-mudra. Posąg wykonano prawdopodobnie w Ayutthaya w okresie Sukhothai (1238-1370). Podczas najazdu birmańskiego w XVIII w. w celu zabezpieczenia go przed zrabowaniem został pokryty warstwą gipsu i przewieziony do Bangkoku. Pozostawał w zapomnieniu przez 200 lat. Złoty posąg odkryto przypadkowo w XX wieku podczas prac renowacyjnych. Ponieważ świątynia nie dysponowała odpowiednio dużym pomieszczeniem, przez następne 20 lat posąg pozostawał na zewnątrz pod prostym zadaszeniem z blachy. W latach 50. XX wieku wzniesiono specjalnie odpowiedni budynek. To miejsce było celem naszego spaceru.

Wyobraźnia płata figle, więc starałem się przeliczyć wartość posągu na złotówki i wyszło mi, że całe złoto przywiezione przez rząd niedawno z Londynu to za mało. Poza tym widok Buddy był naprawdę niesamowity, ale czas naszego ostatniego dnia w Bangkoku mijał i należało jechać dalej.

Wzięliśmy tuk-tuka aby jakoś dotrzeć do hotelu. Było ledwie po 14-tej więc był dopiero środek dnia. Podczas jazdy miałem wrażenie, że nasz kierowca rzadko woził ludzi, a częściej to były towary. Dokąd miał jechać orientował się z grubsza (to nie wyjątek w Bangkoku, wyjątkiem jest gdy powie się dokąd chce się jechać i tam zawożą), a ostatni kilometr musiałem go wręcz pilnować dokąd ma jechać. Wysiedliśmy z tuk-tuka prawie naprzeciw naszego hotelu i od razu zaszliśmy do hinduskiej świątyni nieopodal, o której czytałem „must see”. Świątynia Mariamman (tak się nazywała), znana również jako Świątynia Maha Uma Devi, jest hinduską świątynią w stylu architektury południowoindyjskiej. Została zbudowana w 1879 r. Przez Vaithi Padayatchi, tamilskiego imigranta hinduskiego. Z perspektywy ulicy wygląda zachęcająco.

Znów jednak nabrałem się na opisy w przewodnikach typu „wspaniałe miejsce do zadumy”.  Ja tego chyba po prostu nie rozumiem. W każdym razie po wyjściu ze świątyni przeszliśmy na „właściwą” (tam gdzie hotel i street food’y) stronę ulicy i poszliśmy podjeść do ulubionego street food’u „Mamma mia”. Było fajniej.

Po lunchu kolejne 3 godziny spędziliśmy w hotelu, by wieczorem znowu wyjść na spacer. Tym razem jako kierunek obraliśmy wypożyczalnię Herza. Chciałem zobaczyć gdzie jest wypożyczalnia aut, bym następnego dnia nie krążył dokoła w jej poszukiwaniu. Dotarliśmy bez trudu i zobaczyłem, że w garażu stoi przygotowana Toyota Corolla więc pomyślałem, że nie będę miał nic przeciwko, jeśli ona jest dla nas. Miałem jednak dopiero rano przekonać się czy to prawda.

Nawet wieczorem spacer w upale w Bangkoku nie jest przyjemny. Z ulgą więc dotarliśmy już po raz drugi tego dnia do Mammia Mia na pożegnalny – chyba – posiłek. Dzięki smakom tajlandzkiej kuchni, po zjedzeniu, mogliśmy uznać kolejny dzień za udany.

Jedziemy na północ Tajlandii

Przypuszczam, że większość turystów udających się do Tajlandii wybiera albo Bangkok albo Phuket lub inne podobne Phuketowi kierunki. My przed wyjazdem, kupując bilety lotnicze z Chang Mai do Phuket zdecydowaliśmy, że udamy się do mniej – wydałoby się – znanych miejsc, na północ, a raczej na północny wschód Tajlandii. Tym bardziej, że jadąc samochodem moglibyśmy zobaczyć miejsca, które warto zobaczyć w Tajlandii.

Co warto zobaczyć w Tajlandii?

Do takich miejsc z pewnością należy świątynia w Ayutthaya. Dziś raczej niepozorne, niewielkie miasteczko, ale niegdyś była stolicą i jednym z najbogatszych miast handlowych w Azji. Podróżując samochodem jeszcze dalej na północ, warto zwiedzić oddalone o prawie 500 km od Bangkoku, Sukhothai. Ogromny teren, idealny do spacerowania i podziwiania ruin. No i pozostaje jeszcze oczywiście Chang Rai ze słynną białą świątynią i Chiang Mai.

Po śniadaniu i spakowaniu wyszliśmy przed hotel aby złapać taxi do Hertza. Taksówkarze chyba na całym świecie są podobni. A może nie tyle wszyscy taksówkarze tylko ci z nich, którzy stoją pod hotelami. Na naszą propozycję kursu nawet nie zareagowali nie podając kwoty. Bo to był zaledwie kilometr. Żona nie cierpi takich sytuacji i już chciała iść pieszo. Na szczęście wśród kierowców był ten sprzed dwóch dni, który zawiózł nas do kuzynki na przystań. Zatrzymał jadącą taksówkę ze „zwykłym” kierowcą (co by to nie miało oznaczać) i za 40 bahtów na liczniku byliśmy za chwile na miejscu. Odbiór auta odbył się bez problemów z tym, że nie była to – oglądana poprzedniego dnia – Toyota Corolla tylko Honda Jazz. Autko było fajne i zupełnie wystarczające.

Po wyjeździe z wypożyczalni, na szczęście, w początkowej fazie drogi wszystkie skręty były w lewo i dopiero przed hotelem należało zawrócić w prawo. W odróżnieniu od Australii (zwłaszcza w Adelajdzie) stres był jednak umiarkowany.

Wymeldowaliśmy się więc i ruszyliśmy w „świat”. Wprawdzie jeszcze w Bangkoku udało mi się przez pomyłkę zjechać z autostrady, ale w sumie początek podróży był niezły.  Po ponad godzinie, korzystając z pomocy google dojechaliśmy do Ayutthaya. Jakieś 1,5 kilometra przed parkiem historycznym zatrzymaliśmy się, bo nie wierzyłem oczom gdzie jestem (środek rdzennej Tajlandii) i dokąd mnie google prowadzą. Miałem wrażenie, że jesteśmy na jakichś „slumsowatych” przedmieściach. Po paru chwilach jednak, przed naszymi oczami rozciągnął się już wspaniały historyczny park. Nie powiem, zrobił na nas wrażenie.

Tajlandia, Ayutthaya

Miasto Ayutthaya zostało założone przez króla Ramathibodi I w 1351 roku. Dowody wskazują, że obszar ten był już zaludniony wcześniej. Około 850 r. założono twierdzę, nazwaną Ayodhya po jednym z najświętszych hinduskich miast Indii o tej samej nazwie. Wczesna historia Ayutthaya jest historycznie związana z khmerskim rodowodem. Miasto zostało zdobyte przez Birmę w 1569 roku. Choć nie splądrowana, straciła “wiele cennych i artystycznych przedmiotów”. Była stolicą kraju aż do jego zniszczenia przez birmańską armię w 1767 roku.
W 1969 roku rozpoczęto renowację ruin, które zostały uznane za park historyczny w 1976 roku. Część parku została wpisana na Listę Światowego Dziedzictwa UNESCO w 1991 roku.

Nie chcę poddać się egzaltacji ale czuło się „dotykalne” tchnienie historii. I myśl, ze niespełna 250 lat temu żyło w Ayutthaya blisko milion ludzi była obezwładniająca. Oczywiście razem z parkiem były typowe atrakcje z tym związane takie jak wszędzie – czyli bazar, jakieś restauracje, a nawet przejażdżki słoniami. Wzięliśmy w straganie – podobnym do street food’u – miejscowe specjały ale zdecydowanie odbiegały one od standardów z Bangkoku. Na słoniach nie jeździliśmy.

Oczywiście – jak zwykle podczas naszych podróży – nie mówiłem Małżonce dokąd podążamy (najczęściej sam nie wiem). To miała być dla niej – jak zawsze – niespodzianka.

„Most na rzece Kwai”

Był taki, nakręcony w 1957 roku, amerykańsko-brytyjski dramat wojenny pod tytułem „Most na rzece Kwai”. Fabuła filmu posadowiona w czasie II wojny światowej, kiedy brytyjscy jeńcy otrzymują od Japończyków rozkaz zbudowania w dzikiej dżungli mostu kolejowego na rzece Kwai w Tajlandii. Dowodzący jeńcami pułkownik Nicholson (grany przez Aleca Guinness’a) odmawia pracy, powołując się na konwencję genewską zakazującą przymusowej pracy oficerów. Komendant japoński pułkownik Saito (Sessue Hayakawa) pogardza takim nastawieniem i zmusza Nicholsona do stania w szeregu w pełnym słońcu obok reszty oficerów. Po izolacji w metalowej skrzyni pułkownik zostaje uwolniony wśród radości swoich ludzi. Saito postanawia kontynuować budowę mostu, ale nic z tego nie wychodzi z powodu braku współpracy jeńców.

Nicholson zmienia jednak zdanie. Jako typowy brytyjski oficer szuka sposobu, by polepszyć morale i położenie swoich ludzi. Szansę na to widzi w moście, byliby zajęci przy budowie i czuliby dumę z efektów pracy. Przekonuje martwiącego się opóźnieniem Saita argumentami technicznymi. Nicholson daje rozkaz swoim ludziom, by w pełni współpracowali.

Amerykański major Shears (grany przez Williama Holdena) z tego samego obozu myśli tylko o ucieczce. Udaje mu się i dociera do alianckich linii. Choć tego nie chce, powraca po kilku tygodniach, prowadząc oddział brytyjskich komandosów pod rozkazami majora Wardena (Jacka Hawkinsa). Celem jest wysadzenie tego właśnie budowanego mostu, aby nie mogły po nim przejeżdżać japońskie pociągi z zaopatrzeniem dla armii na istotnej trasie Bangkok – Rangun nazywanej Koleją Śmierci.

No i ja, w Bangkoku dowiedziałem się (sic!), że Kwai to rzeka w Tajlandii, a most oddalony jest od stolicy około 100 kilometrów. Ruszyliśmy więc w stronę Kanchanburi (to miasto było kolejnym naszym celem).

Po drodze z Ayutthaya byliśmy rozczarowani tym, co widzieliśmy. Raczej biedny kraj, pełen zabudowy z pogranicza slumsów. Mijane miejscowości – ich wygląd – nie napawały nas optymizmem, a wszechobecny bałagan, nieporządek wręcz brud i śmietnik napawał oczy smutkiem. No nie tak do końca wyobrażaliśmy sobie Tajlandię. Wynikało to raczej z faktu, ze zapomnieliśmy już chyba jak wyglądają kraje o podobnej kulturze.

Bez pośpiechu przemieszczaliśmy się więc w kierunku Kanchanburi, do którego przybyliśmy na tyle wcześnie, że po zameldowaniu mogliśmy jeszcze pojechać na krótkie zwiedzanie miasta. Podobnie jak podczas innych wyjazdów z przemieszczaniem się samochodem, już na początku sprawdziło się rozwiązanie, że pakując rzeczy do dużej walizki włożyliśmy to, co na co dzień wydawało się nam niepotrzebne. Do plecaków pakowaliśmy tylko rzeczy niezbędne. Dzięki temu proces wprowadzania i wyprowadzania z pokojów hotelowych w kolejnych lokalizacjach był uproszczony i trwał krótko, bo nasze nieliczne pakunki – plecaki – mogliśmy wziąć za jednym razem ze sobą.

Kanchanburi w Tajlandii

Kanchanburi było naszym pierwszym miastem, które – poza Bangkokiem – mieliśmy oglądać na własne oczy z bliska. W Kanchanburi poznaliśmy generalną zasadę architektoniczną w Tajlandii – wszystko dzieje się przy głównej drodze, a jeśli miasto się rozbudowuje, to prostopadle do tej drogi i dalej poprzez kolejną równoległą ulicę.

Zaskoczony byłem, że nie znalazłem mostu w miejscu gdzie go oczekiwałem znaleźć. Udało mi się to wyjaśnić dopiero w hotelu – przed snem zobaczyłem gdzie w rzeczywistości jest zlokalizowany. Wróciliśmy autem do hotelu i po zaparkowaniu (wcale nie było to łatwe ze względu na ograniczoną ilość miejsc) poszliśmy szukać czegoś do zjedzenia. Nieopodal hotelu, w restauracji dostaliśmy coś zjadliwego, a przy tym – warto wspomnieć – dostaliśmy do jedzenia jakieś liście z drzew. Z przyprawami smakowały całkiem dobrze, a poza tym miały nam przynieść siłę i zdrowie. Zaczynaliśmy przyzwyczajać się do tajskich potraw.

Po raz pierwszy obudziliśmy się w hotelu poza Bangkokiem. Od zjedzenia śniadania w nowym miejscu rozpoczęliśmy naszą kilkudniową podróż w głąb Tajlandii. W porównaniu z Triple Twin Silom w hotelu było więcej rozgardiaszu i hałasu. No i śniadanie, choć całkiem niezłe, odbiegało jednak od tego, które mieliśmy serwowane w Bangkoku do poprzedniego dnia. Trochę byliśmy zdziwieni, gdy dania – teoretycznie podawane na ciepło – „wiały chłodem”. Biorąc pod uwagę, że hotel był dwukrotnie tańszy od poprzedniego, to był on mimo wszystko jak najbardziej OK. Ponieważ nie planowałem – w nadchodzącym dniu – wielu kilometrów do przebycia, to nie było też w naszych poczynaniach pośpiechu.

Zaczęliśmy na miejscu – w Kanchanburi – od kolei birmańskiej i słynnego mostu na rzece Kwai. Nie wiem – jak już wcześniej napisałem – dlaczego wydawało mi się, że most powinien znajdować się – patrząc w stronę rzeki – po lewej od naszego hotelu. Było dokładnie odwrotnie. I był blisko. Po 5 minutach jazdy samochodem dotarliśmy do celu. Było jeszcze stosunkowo mało ludzi.

Niespiesznie przeszliśmy przez most na drugi brzeg rzeki i z powrotem. Gdy wracaliśmy zaczęły pojawiać się duże grupy wycieczkowiczów. Po powrocie żona usiadła sobie w cieniu (w cieniu też jest upał), a ja poszedłem do miejscowego muzeum, które było takie sobie. W porównaniu z tym muzeum, nasze interaktywne w Polsce, to prawdziwe cuda. Udało mi się jednak – patrząc na eksponaty – odrobinę rozbudzić wyobraźnię, by poczuć klimat ponad 70 letniej historii.

Z Kanchanburi ruszyliśmy do Erawan Parku. Do przebycia mieliśmy niewiele ponad 50 km. Podroż nasza odbywała się więc w tempie piknikowym. I jak na piknik przystało, z 10 kilometrów przed naszym celem – czyli River Hill Side Resort – zauważyłem po lewej stronie drogi drogowskaz na Lakeview Point. Ku zdziwieniu żony skręciłem i po mniej więcej 700 metrach pojawiła się położona nad pięknym rozlewiskiem (bądź jeziorem – tak naprawdę nie wiedziałem co to jest) restauracja. Było naprawdę pięknie.

No może poza tym, że gdy wyszliśmy z samochodu to czułem się jakbym dostał się do wnętrza gorącego pieca. W restauracji – mimo, że było to tylko zadaszenie – było lepiej, gdyż wentylatory przynosiły odrobinę ulgi. Zamówione jedzenie było doskonałe, widoki cudne, szkoda było odjeżdżać.

Do naszego celu do wynajętego domku było nie więcej niż 10 – 15 minut drogi. O mało go nie minąłem nie zauważywszy. Niepozorny jak inne budowle przy drodze.

Hotel na rzece Kwai

Zameldowanie odbyło się błyskawicznie po czym recepcjonistka zaprowadziła nas do rzędów stojących na wodzie, pewnie na palach, takich większych domków kempingowych. Mina żony nie była „wyraźna”. Znając jej niechęć do wszelkiego robactwa, a później wyrażoną przez nią opinię na temat prysznica, który zalewał wszystko co możliwe w łazience, nie oczekiwałem entuzjazmu. Ale przy tym wszystkim domek wyglądał schludnie i czysto, a jak wyszedłem na – chyba tak można nazwać to miejsce – taras i zobaczyłem pod nogami płynącą leniwie rzekę Kwai, to poczułem że jest naprawdę cudnie. Było wystarczająco wcześnie aby spróbować udać się jeszcze do pobliskiego parku narodowego obejrzeć siedmiostopniowy wodospad.

Park Narodowy Erawan

Park Narodowy Erawan został założony w 1975 roku jako 12 ty park narodowy w Tajlandii. Jest jednym z najczęściej odwiedzanych parków narodowych tego państwa i zajmuje powierzchnię 550 km2. Park obejmuje wapienne wzgórza Tenasserim położone na wysokości od 165 do 996 m n.p.m. Przepływa przez niego wiele strumieni mających źródła na wzgórzach. W zachodniej części parku, dwa z nich łączą się ze sobą powyżej wodospadu Erawan. Potok Sadae przepływa przez północną partię parku uchodząc w pobliżu tamy Sinakharindra. Po wschodniej stronie parku strumień Nong Kop dołącza do rzeki Sai Yok, po czym ich wody tworzą wodospad Sai Yok.

Jak pomyślałem, tak też zrobiliśmy. Po dojeździe na parking, od razu wiedzieliśmy (mimo iż z parkingu pod wodospad dotarliśmy samochodem elektrycznym), że było za późno aby przejść wszystkie stopnie wodospadów. Doszliśmy w okolice piątego stopnia, gdy zatrzymał nas strażnik leśny i powiedział że nas dalej nie wpuści. Mimo to mogliśmy podziwiać te wodospady, które minęliśmy do tego czasu. Wracając wykąpałem się w jednym z nich, a dodatkowo mogłem zobaczyć jak działają małe rybki, które i u nas możemy zobaczyć w salonach masażu jak usuwają naskórek. Brrr…

Wracając do River Hill Side Resort – oczywiście zamiast w prawo do domku, skręciłem w lewo, ciekaw co możemy jeszcze zobaczyć. Okolica była naprawdę super, a przed przednią szybą samochodu droga wspinała się zboczem góry na coś, co przypominało wysoki nasyp. Gdy minęliśmy check point z żołnierzem byłem już pewien, że jest to zapora wodna. Istotnie, na wzgórzu przywitał nad niesamowity widok. Z prawej strony olbrzymie sztuczne jezioro, z lewej w dole, leniwie płynąca rzeka Kwai. Z zaporą powiązana jest wg. mnie elektrownia szczytowo pompowa.

Wracając na kemping szukaliśmy po drodze jakiegoś miejsca gdzie mogliśmy coś zjeść. Bez powodzenia. Za to w pewnej chwili na poboczu drogi zauważyłem palącą się ściółkę leśną. Nie ukrywam, że byłem zdziwiony, że nic się z tym nie dzieje, nikt nie reaguje. Co kraj to obyczaj.

Przejechaliśmy kilka kolejnych kilometrów, minęliśmy nasz kemping i zjedliśmy jakieś ostre jedzenie w przydrożnym barze, gdzie w odpowiedzi na moje pytanie o piwo, obsługujące chłopaki stwierdzili, że są muzułmanami. Zjedzenie posiłku było możliwe wyłącznie dlatego, że obiecałem żonie następnego dnia zatrzymać się znowu w Lakeview. W muzułmańskim barze spotkaliśmy parę młodych Polaków, których skierowaliśmy do Lakeview na kolację. Przyjechali na skuterach z Kanchanburi. Mieli na noc tam wrócić, co wydało mi się odrobinę „hardcorowe”. Och młodość. Ale jedzenia w Lakeview Cafe im zazdrościliśmy.

Wsiadając do samochodu by wrócić na kamping spojrzałem do góry i zbaraniałem. W oddali na zboczach gór schodzących do rzeki palił się las. Po prostu palił. Dojeżdżając do naszego kampingu stwierdziłem, że dzieje się to dokładnie naprzeciw naszego kampingu, 300 – 500 metrów po drugiej stronie drogi. Może przewrażliwienie informacjami o pożarach w Australii, może zbyt rozbudowana wyobraźnia spowodowały, że się tym bardzo przejąłem. Nie wiedziałem co myśleć o całej sytuacji (w Polsce spodziewałbym się strażaków, helikopterów, po prostu akcji gaśniczej). Tu – recepcjonistka – na moje pytanie dotyczące ognia odpowiedziała bez żadnego niepokoju w głosie, że las się pali i poszła do swoich zajęć.

Mnie cała sytuacja nie była obojętna. Dyskomfort potęgował fakt, że dokoła śmierdziało spalenizną. Czar obcowania z przyrodą znikł tego wieczoru. Nie pozostawało nic innego jak czekać do rana.

Obudziliśmy się, czyli przeżyliśmy tę noc

W nocy wyszedłem przed domek popatrzeć w jakim kierunku i jak szybko rozprzestrzenia się pożar lasu. Nie potrafiłem jednak określić czy jest bliżej, czy też dalej od nas, więc postanowiłem się nie martwić. Łatwo powiedzieć. Ponowne zasypianie komfortowym nie było.

Przebudziliśmy się dość wcześnie i poszliśmy od razu na śniadanie. Nie wiem dlaczego, ale na śniadaniach posiłki, które według nas powinny być ciepłe – jak na przykład jajka sadzone, parówki – podawane były średnio letnie. Ale generalnie nie było na co narzekać. I tak dotychczas jedzenie, mimo że nie było tak dobre jak w Bangkoku to smakowało poprawnie.

Zerkając na dopalający się po przeciwnej stronie drogi las, spokojnie zjedliśmy śniadanie. Znowu mieliśmy sporo czasu w ciągu dnia, gdyż jedynym naszym celem było dotarcie do Chai Nat, w którym mieliśmy spędzić kolejną noc. Około 250 kilometrów drogi mogliśmy pokonać o dowolnej porze dnia, więc było wszystko jedno, o której wyjedziemy. Tym bardziej, że w Chai Nat nie było czegokolwiek do zwiedzania. W związku z tym, po śniadaniu zamiast spakować się, wyszliśmy na nasz taras na wodzie, ja opuściłem do rzeki nogi i na zmianę zagłębiłem się – a to w myślach – a to w czytaniu. Nie mogłem przyswoić faktu, że Tajlandczycy nie robią sobie nic z powstających wszędzie dokoła drobnych pożarów. Przy takim klimacie, temperaturze, wydawało mi się, że tempo rozprzestrzeniania tak jak w Australii jest oczywiste. No właśnie takie bywają wrażenia z różnych zakątków ziemi.

Za to mogłem podziwiać krajobraz jak z bajki.

Mocząc nogi w rzece Kwai, przypominałem sobie oglądane wcześniej zdjęcia podobnych miejsc. Pewnie wtedy nie przychodziło mi do głowy, że kiedyś będę mógł to na własne oczy oglądał i w takim miejscu będę mieszkał. Około 11-tej ruszyliśmy w dalszą drogę. Ale niedaleko. Żona zażyczyła sobie postój w Lakeview Point. Zjedliśmy, popiliśmy i nawet nie obejrzeliśmy się, a było już po 13:00. W drogę.

Wyjeżdżając z parku Erawan rozglądaliśmy się dokoła chcąc jak najwięcej zobaczyć i zapamiętać. Nasze wrażenia nie były najlepsze.

Domki przy drodze bardziej przypominały nam slumsy czy blaszane lepianki podobne do tych na Sri Lance, niż miejsca zamieszkania. W końcu nie wiedzieliśmy, czy były to domy, czy tylko przydrożne stragany. No i bałagan i totalny śmietnik. Poziom zaśmiecenia przypominał chwilami ten oglądany w Kenii, w Afryce. Widoki po prostu porażające i rozwalające człowieka. Przejeżdżając przez las, miałem wrażenie bycia elementem apokaliptycznej scenerii. Na szczęście krajobraz powoli się porządkował.

Przy drodze, w miarę oddalania się od Bangkoku, pojawiały się bardzo porządne magazyny (może to były całe firmy). Im więcej ich było, tym okolica mniej zaniedbana. Bez zbytniego pośpiechu zbliżaliśmy się do celu podróży. Podczas jazdy cały czas dyskutowaliśmy nad koncepcją dalszej wycieczki, bo z jednej strony dobrze byłoby – w dalszej części podróży – pojechać z Sukhothai bezpośrednio do Chiang Rai. Odległość pomiędzy Sukhothai i Chiang Rai nie zachęcała do tego. Z drugiej strony rozważaliśmy pojechanie najpierw w okolice Chiang Mai i stamtąd udanie się na jednodniową wycieczkę do Chiang Rai. W końcu – zmuszeni niebawem do zarezerwowania noclegu – wybraliśmy pierwsze rozwiązanie.

Od pobytu w Chai Nacie nie oczekiwaliśmy niczego oprócz noclegu. Nieoceniony google skierował nas również do – położonej około 4 kilometrów od nas – restauracji. Okazało się, że znajdowała się ona bezpośrednio nad rzeką Menam. Oferowała smaczne jedzenie w przepięknej scenerii zachodu słońca nad rzeką. Mogliśmy więc w blasku zachodzącego słońca smakowicie zakończyć mijający dzień. Wracając na kamping mogliśmy popatrzeć na miasto nocą.

Zaczyna mi się podobać to nasze podróżowanie po Tajlandii…

Miał to być „lajtowy” dzień jeśli chodzi o podróż, gdyż do przejechania mieliśmy około 150 kilometrów. Ponieważ już zdecydowaliśmy, że następnego dnia od razu – mimo dużej odległości – pojedziemy z Sukhothai do Chiang Rai, to ważnym było zameldować się w Sukhothai jak najwcześniej. Biorąc dodatkowo pod uwagę, ze w Chai Nat warunki noclegowe były dość skromne, to wstaliśmy rano, by szybko uwinąć się podróży.

Mieliśmy ograniczone oczekiwania co do śniadania i słusznie, gdyż składało się ono z kleiku ryżowego z mięsem, tostów, masła, dżemu i wody. Po wypiciu pół szklanki wody, przypomniały mi się wszystkie opowieści dotyczące flory bakteryjnej. Na koniec śniadania dostaliśmy jakiejś herbaty. No ale cóż wymagać od ośrodka – na wzór naszych ośrodków domków kampingowych z lat 70 tych ubiegłego wieku – za 100 zeta od pary. Czasami dobrze popatrzeć też i na takie dziwy.

Po opuszczeniu Chai Natu poruszaliśmy się bardzo różnymi drogami. Od szerokich dwupasmówek do zwykłych – ledwo dwusamochodowych – dróg pomiędzy mniejszymi miejscowościami. Przyglądaliśmy się jak wyglądają poszczególne miejscowości. Wyglądało to (ku naszemu zdziwieniu) tym lepiej, im dalej było od Bangkoku. Według nas ma to chyba związek z ilością większych firm, które mieliśmy okazje mijać. Na marginesie dodam, że ku naszemu zdziwieniu, te firmy, magazyny to nie były byle jakie grajdoły tylko sprawiały wrażenie sensownie działających placówek.

Pola ryżowe w Tajlandii

Z ciekawością przyglądaliśmy się mijanym polom ryżowym, dla nas ryż w wodzie to egzotyka, postanowiliśmy poczytać później o ryżu i jego uprawie.

Ryż jest jedną z najstarszych roślin uprawnych świata. W Chinach był regularnie uprawiany już około roku 5000 p.n.e. Dzięki wyprawie Aleksandra Wielkiego ryż siewny dotarł do Grecji, a za sprawą kolonizatorów – do obu Ameryk. Jego popularność na całym świecie oraz korzystne walory odżywcze i łatwość przyrządzenia powodują, że dla połowy ludności świata ryż stanowi podstawową część ich diety.
W latach sześćdziesiątych XX w., podczas tzw. Zielonej Rewolucji, kiedy wysiłki naukowców były skierowane na zapobieżenie klęsce głodu, wyhodowano wiele nowych, ulepszonych odmian ryżu.

Ryż siewny zajmuje drugie (po kukurydzy) miejsce w światowej produkcji zbóż. W 2018 roku produkcja ryżu stanowiła podstawę wyżywienia 1/3 ludności świata (głównie dla mieszkańców wschodniej i południowo-wschodniej części Azji). 95% światowych zbiorów ryżu siewnego przeznacza się na pokarm dla ludzi. Znane są bardzo liczne odmiany, które są dostosowane do przeróżnych warunków środowiskowych.

Roślina ta upowszechniła się i jest uprawiana w rejonach o silnej gęstości zaludnienia, ponieważ wymaga pracochłonnych zabiegów – sadzenia, nawadniania pól, zbiorów. Ze względu na wymagania ekologiczne wyróżnia się:

Częściowo obłuskane ziarno, pozbawione tylko plew – zwane jest ryżem brązowym – zawiera ok. 8% białka i niewielkie ilości tłuszczu; stanowi źródło tiaminy, niacyny, ryboflawiny, żelaza, wapnia. Ziarna ryżu otoczone są zrośniętymi plewkami. Podczas młocki usuwa się zwykle zarówno plewy, jak i otręby, czasem dodatkowo stosuje się polerowanie glukozą i talkiem, co nadaje ziarniakom połysk. Wartość kaloryczna ryżu w wynosi 3400-3500 kalorii z 1 kilograma . Wiele witamin i minerałów jest skoncentrowanych w otrębach i zarodku ziarna ryżu, więc białe odmiany będą uboższe w te składniki. Całkowicie obłuskane ziarno – tzw. biały ryż – jest w znacznym stopniu pozbawione cennych składników odżywczych. Z ryżu siewnego wytwarza się mąkę, kaszę, ziarno, jest to także surowiec do wyrobu alkoholu – sake, araku oraz wina ryżowego.

Oglądając mijane pola ryżowe, jechaliśmy sobie bez pośpiechu. Niedaleko – wydawałoby się – Sukhothai, ze zdziwieniem stwierdziłem, że mimo iż google pokazuje nam do celu 1 kilometr to byliśmy nadal w szczerym polu.

Dokładnie taka sama sytuacja była dwa dni w wcześniej Ayutthaya. Nagła komenda płynąca z telefonu „skręć w prawo”, obudziła mnie ze swoistego letargu i wtedy dopiero dostrzegłem mijane po prawej ruiny starego Watu.

Tym razem nasz hotel z zewnątrz prezentował się bardzo dobrze, ale dopiero po wejściu do domku poczuliśmy zasadniczą różnicę w porównaniu z zakwaterowaniem poprzedniej nocy. Przestronny pokój, olbrzymia łazienka, sprawna klimatyzacja, moskitiera nad łóżkiem – to wszystko za 150 zeta. Rozpakowaliśmy się szybciutko i ruszyliśmy szukać historycznych budowli. W pamięci miałem, że ze względu na upał najlepiej zwiedzać je między 8:00 a 10:00 lub po 16:30. Najpierw więc poszliśmy coś zjeść.

Knajpa sprawiała wrażenie, jakby była prowadzona przez Europejczyka. Zjedliśmy normalne tajskie żarcie, a kelnerka bajerantka na koniec zaprosiła nas wieczorem na romantyczną kolacją na taras na dachu. Ponieważ był dopiero kwadrans przed 15-tą postanowiłem wymienić kasę w mobilnym kantorze przed bramą parku i obejrzeć z samochodu okolicę. Wymiany nie udało nam się dokonać gdyż – jak to powiedział obsługujący – “computer is ill”, no i pomyślałem, że to może dobra okazja pojechać do Suhothai i zwiedzić miasto.

Suhothai w Tajlandii

W Tajlandii miejscowości podobne do Suhothai, Kanchanburi itp. w ciągu dnia, ze względu na upał, są dla nas nie do wytrzymania. Nie wiem jak to działa, ale nawet będąc w klimatyzowanym samochodzie czuję, że na zewnątrz się gotuje. Po paru próbach znalezienia czynnego kantoru w końcu – przy pomocy google oczywiście – znalazłem otwarty bank. To, że potrzebny jest czasami paszport do wymiany – to wiedziałem, to że go kserują – z niechęcią akceptowałem, ale fakt skserowania wymienionych przeze mnie 200 USD i konieczność podpisania ksero banknotów przeze mnie – zdumiał mnie! Uzbrojeni w kasę wróciliśmy do naszego parku historycznego Sukhothai .

Królestwo Sukhothai było wczesnym królestwem (jak sama nazwa wskazuje – w okolicy miasta Sukhothai) na terenie dzisiejszej Tajlandii. Istniało od 1238 do 1438 roku. Stara stolica (tam gdzie właśnie dotarliśmy i mieliśmy nocleg), leży obecnie 12 kilometrów od miasta Sukhothai. Jest ona w ruinie i została uznana za Park Historyczny Światowego Dziedzictwa UNESCO.

W 1257 r. królestwo Sukhothai objęło całą górną dolinę rzeki Chao Phraya. Tradycyjni tajscy historycy uważają powstanie Królestwa Sukhothai za początek ich narodu, ponieważ niewiele wiadomo o królestwach przed Sukhothai. Współczesne badania historyczne pokazują, że historia Tajlandii rozpoczęła się przed Sukhothai.

Faktycznie po godzinie 16:30 było na tyle znośnie, ze można było spacerować bez większego wysiłku po parku, podziwiać ruiny, z których część naprawdę robiła niesamowite wrażenie i wrócić myślami paręset lat wstecz wyobrażając sobie ruch i zgiełk w bądź co bądź, pierwszej stolicy państwa przypominającego dzisiejszą Tajlandię.

Nie obyło się bez polskich akcentów, tym razem w postaciach siedzącej w zaułku pary. Nigdy bym się nie dowiedział, że są z Polski dopóki chłopak nie otworzył ust i nie zaczął sypać przekleństwami.

Zadowoleni z wycieczki skierowaliśmy się z powrotem do naszej noclegowni. W recepcji zamówiliśmy żonie masaż. Masażystka przyszła parę minut przed umówioną godziną (19:30), a ja widząc, że na niewiele się przydam, poszedłem na basen. Jak na warunki hotelowe basen był porządny, spory, głęboki. Czas masażu żony wykorzystałem na potrzeby mojego 60 minutowego relaksu.

Żona czuła się jak młody bóg, ja zresztą też, więc wykorzystałem to i namówiłem na romantyczną kolację na tarasie w restauracji z sympatyczną kelnerką. Była pewnie dopiero 21:00, a z ulicy znikli wszyscy – poza turystami. Dziwnie to wyglądało. Po zjedzeniu kolacji wsiedliśmy do samochodu – ciekawi jak oświetlony jest park nocą – i ruszyliśmy na wycieczkę. Niestety nocą park nie był w ogóle oświetlony, więc jak niepyszni wróciliśmy do naszego domku.

Najdłużej trwająca podróż: na północ Tajlandii

Piszą, że nie można pojechać do Tajlandii i nie zajrzeć na północ. To tam można spotkać i piękne widoki, i niewielkie wioski, zamieszkiwane przez górskie plemiona i cudowną kuchnię, nieco inną niż ta na południu. Chiang Mai samo w sobie nie oferuje wiele do oglądania, ale jest idealną bazą wypadową, by poznać okolicę. W samym Chiang Mai można pozaglądać do licznych świątyń i obejrzeć lokalne rozrywki. W Chiang Rai można podziwiać białą świątynię i stamtąd zupełnie niedaleko do Laosu, Birmy, „złotego trójkąta”. Z Sukhothai wyruszyliśmy więc na północ.

Dzień zapowiadał się nieszczególnie. Bo cóż szczególnego może być w 6-godzinnej podroży samochodem, która miała przenieść nas o 400 km na północ z Sukhothai do Chiang Rai. Przed wyjazdem z naszego apartamentu zjedliśmy pyszne śniadanko, co spowodowało, że utwierdziliśmy się w super ocenie naszego noclegu. Ruszyliśmy.

Czasami tak jest, tak bywało do tej pory w Tajlandii, że podróż ciągnie się jak guma do żucia, a czasami myk, i jesteś na miejscu. Tym razem był „myk i jesteś na miejscu”.

Już poprzedniego dnia podczas jazdy zasmakowaliśmy w tym, że Tajlandia w miarę naszej podróży odkrywała przed nami swoje mniej zabałaganione oblicze. Posuwając się dalej na północ, widzieliśmy – wbrew temu czego oczekiwaliśmy – większy porządek, bogatsze obejścia, słowem, otoczenie robiło na nas coraz lepsze wrażenie. Fragmenty drogi czasami biegnące przez miasteczka (czteroma pasami w każdym kierunku), a czasami zakręcone na zboczach gór również nijak miały się do naszych wyobrażeń (gdzieś przeczytałem różne nieprawdziwe informacje) dziurawych, urywających się w niespodziewanych miejscach. No i auta. Zdecydowany odsetek to te, które wyglądają albo jak nowe albo po prostu są nowymi. Czyli, północ nie odkrywała (tak jak się spodziewaliśmy) coraz biedniejszego oblicza Tajlandii, a wręcz odwrotnie.

Tuż po 14:00, zgodnie ze wskazaniem google map w kwestii lokalizacji naszego hotelu …… wylądowaliśmy gdzieś w szczerym polu.
Konsternacja…

Nic w okolicy nie przypominało miejsca w którym powinniśmy się znaleźć. Żona wykazywała objawy zaniepokojenia, a i mnie też nie było do śmiechu. Zwłaszcza po tym, jak jeżdżąc dokoła po (dosłownie) polu urwałem coś pod spodem samochodu. Na szczęście była to jedynie jakaś uszczelka, osłona nie wiem czego wykonana (z gumy?), którą udało mi się jakoś podgiąć znalezionym kijem bambusowym. Zapytani o drogę miejscowi robotnicy zbaranieli, a pokazując im w telefonie stosowne tłumaczenie pytania na tajski zacząłem wątpić czy umieją czytać.
Nie pozostało mi więc nic innego, jak zadzwonić do hotelu i poprosić o przesłanie jego dokładnej lokalizacji z linkiem. Na szczęście recepcjonistka była przytomna i po chwili miałem link do map z lokalizacją, co pozwoliło nam w 10 minut osiągnąć zamierzony cel.
Była dopiero 15 ta, emocje opadły, trzeba było cos zjeść więc ruszyliśmy do Chiang Rai

Chiang Rai jest najbardziej wysuniętym na północ dużym miastem w Tajlandii, z populacją około 200.000 osób. Zostało założone w 1262 r. jako stolica za panowania króla Mangrai. Słowo “Chiang” oznacza “miasto” w języku tajskim, więc Chiang Rai oznacza “Miasto Rai”. Zostało ono podbite przez Birmę i pozostało pod rządami Birmy przez kilkaset lat. Dopiero w 1786 roku Chiang Rai zostało wasalem Chiang Mai. Siam (Tajlandia) zaanektował Chiang Mai w 1899 roku, a Chiang Rai został ogłoszony prowincją Tajlandii w 1933 roku. Ciekawostką jest, że w 1432 roku, Szmaragdowy Budda, najbardziej czczony posąg Buddy, został odkryty w Chiang Rai po trzęsieniu ziemi, w dość sprzecznie podawanych okolicznościach.

Znalezione w internecie „top 10” nie było niestety zachęcające, zwłaszcza po obejrzeniu „na żywo” pierwszej pozycji na liście, czyli plaży nad rzeką. Na różne sposoby myślałem na jakiej podstawie przewodnik podawał, że plażę trzeba obejrzeć. Brzydka, brudna, w brudnym parku….. po prostu nieporozumienie. Szybko ruszyliśmy do atrakcji nr 2 – złotego zegara – stanowiącego według mnie pomnik kiczu w Chiang Rai. Do takich elementów zdążyłem się w Tajlandii już przyzwyczaić i nawet polubić. Te kiczowate elementy nie są ich (Tajów) przywarami. One wynikają – i jestem tego pewien – w innym sposobie postrzegania świata, postrzegania rzeczy mistycznych. Przeszliśmy następnie spacerkiem (w upale oczywiście) Walking Road (kolejny punkt z top 10) kupując przedtem w sklepie u Taja, mały elektryczny czajnik do gotowania wody (w hotelu nie było). Po czym wróciliśmy coś zjeść na ulicę, gdzie zaparkowaliśmy samochód. Po kolacji udaliśmy się jeszcze na krótki spacerek w okolice nocnego bazaru po czym ruszyliśmy z powrotem do hotelu.

Słowo o hotelu. Zapłaciliśmy za niego za dwie doby 3000 bahtów – czyli około 370 złotych – a hotel wyglądał jak nówka. Do tego zupełnie pusty. Nie mieliśmy żadnych negatywnych uwag (no może poza opuszczonymi na zawiasach drzwiami, które szurały po podłodze i brakiem lodówki w pokoju) natomiast naprawdę nikogo w nim podczas naszego pobytu nie było. Ciekawi byliśmy jak – w tej cenie pokoju – będzie wyglądało śniadanie. O tym mieliśmy dowiedzieć się jak wstaniemy rano……..

Dzień, w którym wrażeń było za 7 dni

Wat Rong Khun jest niekonwencjonalną wystawą sztuki współczesnej i świątynią buddyjską. Ze względu na swój wygląd nazywana jest „Białą Świątynią”. Obiekt leży około 14 km na południowy zachód od Chiang Rai. Kompleks budynków w całości zaprojektował i ufundował z prywatnych środków artysta Chalermchai Kositpipat. Budowę rozpoczęto w roku 1997, wtedy też otworzono zespół świątynny dla zwiedzających. Przewidywany termin zakończenia prac przewidywany jest na rok 2070. Wat Rong Khun była tak naprawdę jedną z ważniejszych przyczyn jak i celem naszej podróży do północno – wschodniej Tajlandii.

Aby w pełni wykorzystać nadchodzący dzień wstaliśmy więc skoro świt, czyli około 7:00. Mieliśmy wrażenie, ze w hotelu jesteśmy jedynymi gośćmi, co czyniło oczekiwanie na śniadanie ciekawym doświadczeniem. Po przyjściu do baru od razu mały „supraisik”. Dostaliśmy najpierw sałatkę (nie napawało mnie to optymizmem) ale też po chwili „przyszły” parówki na ciepło, jajka sadzone, szynka. Byliśmy uratowani!!!!!! Do tego bardzo sympatyczny serwis, miła obsługa realizująca błyskawicznie każde nasze życzenie. Po prostu super, byliśmy pod wrażeniem.
Najedzeni ruszyliśmy na wycieczkę. Nie rozmawiamy o tym, ale w oczach Małżonki widziałem głęboki sceptycyzm co do doznań jakie na nas czekają. Wat Ron Khun znajdował się około 5 kilometrów od hotelu, w którym mieszkaliśmy. Dotarcie zajęło nam kilka minut.

Co z tego, że bez większych problemów przywiozłem żonę z Bangkoku przez całą środkowo – północną Tajlandię na samą północ? Popełniłem prawdziwe przestępstwo – wjechałem pod prąd na parking. Od razu awanturka. Mój losie…..

Ale chociaż pogoda sprzyjała. Niewiele ponad 20 stopni. Szukając kas biletowych nie zauważyliśmy przy wejściu po prawej sali wystawowej, którą można było zwiedzać za „free”. Chyba obydwoje byliśmy pod wrażeniem. Znaleźliśmy się na wystawie malarskiej zawierającej tajlandzkie motywy historyczno-kulturowe, portrety, obrazy o charakterystyce religijnej. Zawsze uważałem, że jedyny przemawiający do mnie gatunek malarstwa to impresjonizm. Ale…… no właśnie „ale” po raz pierwszy chyba w życiu zadziałały na mnie inne motywy – sądzę – zwykle nie zrozumiale dla Europejczyka. Na pograniczu fantastyki, fantasmagorii, odrobinę religijne. Byliśmy trochę jak zaczarowani.
Nie zdążyłem ochłonąć jeszcze po wyjściu z wernisażu oraz po przejrzeniu reprodukcji, z których na pewno kilka chcieliśmy kupić. Wyszliśmy na zewnątrz i osłupiałem…… Wow!!!!!!!

„Biała Świątynia”

Przed nami ukazała się „Biała Świątynia”, której widok na chwilę zaparł mi dech. Po prawej, opodal była część wyglądająca jak złota świątynia. Mogło to może sprawiać wrażenie kiczu, ale za to prezentowało się wspaniale. O wrażeniach napiszę za chwilę. Następnie trafiliśmy na kolejną salę wystawiennicza, i potem na następną.

Co mogę napisać poza tym, że od tych wszystkich widoków zakręciło mi się w głowie od koncepcji realizowanej przez tylko jednego człowieka – Chalermchai Kositpipat’a – z jego prywatnych środków.

Jego ojciec był chińskim imigrantem z Guangdong, a matka Tajlandzką Chinką. Uczęszczał do Silpakorn University, który był główną szkołą sztuk wizualnych w Tajlandii. W 1977 roku ukończył studia licencjackie z sztuk pięknych w sztuce tajskiej. Zaczął malować reklamy filmowe na billboardach. Między innymi otrzymał zlecenie malowania malowideł ściennych dla Wat Buddhapadipa w Londynie. Trwało to cztery lata a murale były kontrowersyjne, nawet jak na Londyn, ze względu na współczesną stylizację. Następnie odwiedził Sri Lankę i pozostał tam kilka miesięcy studiując architekturę, rzeźbę, malarstwo i buddyjskie świątynie. Był pod wpływem białych posągów i świątyń na Sri Lance. Może dlatego wśród jego prac jest Wat Rong Khun.

“Tylko śmierć może zatrzymać moje marzenie, ale nie może zatrzymać mojego projektu”, cytowane bywa jako powiedzenie Chalermchai Kositpipat’a o świątyni.

Z zawrotem głowy wyszliśmy z ostatniego z wernisaży, żeby zobaczyć Wat w całej swojej krasie. Słonce stało już wysoko (było po 10-tej), świątynia odbijała promienie słoneczne każdym centymetrem lustrzanej elewacji. To było po prostu fantastyczne. Jedna z piękniejszych budowli jakie w życiu widzieliśmy. Jej budowa w sposób oczywisty przypomina budowę Sagrada Familia. Przykro mi, że zakończenie procesu budowy przewidziano wtedy, gdy będę miał 110 lat?.

Czasami są takie rzeczy, które jak obrazy zapadają w naszej podświadomości. Dla mnie to było coś, co nazwaliśmy z żoną czyśćcem.
Z kupionymi reprodukcjami i znajomością, jak wymawia się prawidłowo nazwę miasta (sziang rai), ruszyliśmy do kolejnej w Chiang Raj świątyni – błękitnej świątyni. Wat Ron Seua Ten. Zwana również Blue Temple znajduje się w Rong Suea Ten w dzielnicy Rimkok, kilka kilometrów od Chiang Rai. To przede wszystkim wspaniałe niebieskie wnętrze z dużym białym Buddą. Klasztor został zaprojektowany przez Phuttha Kabkaew, protegowaną Chalermchai Kositpipat, i wywodzi swoją nazwę od mieszkańców wioski Rong Suea Ten. Region był niegdyś naturalnym środowiskiem, które obfitowało w dziką przyrodę, w tym tygrysy, które „tańczyły” (skakały) nad pobliską rzeką Mae Kok. Nazwa tłumaczy się jako House of the Dancing Tiger: rong to tajskie słowo oznaczające dom, suea dla tygrysa i dziesięć dla tańca. Czymś, co może okazać się rozczarowaniem dla niektórych lub uspokojeniem dla innych, jest to, że nie ma prawdziwych, żywych tygrysów w Wat Rong Suea Ten.

Niestety popełniliśmy błąd wybierając najpierw do oglądania Wat Ron Khun. Z drugiego zwiedzanego miejsca – co było zupełnie dla tego miejsca niesprawiedliwe – zapamiętałem tylko, że było błękitne i było bardzo upalnie. Blue Temple padła więc ofiarą Białej Świątyni.

Sam już nie wiedziałem czy w związku z doznanymi już wrażeniami jechać dalej do następnego celu czyli Black House tym bardziej, że realizowana koncepcja była – podobnie jak Biała Świątynia – własnością prywatnej osoby wywołując do tego czasami kontrowersyjne opinie na swój temat.

Martwiłem się niepotrzebnie. Oczywistym dla nas jest fakt, ze nikt przy w pełni zdrowych zmysłach nie uczyni niczego co potomność zachowa w pamięci jako pewnego rodzaju wspólne dobro kulturalne. Tak było i w tym przypadku. Mroczne instalacje, nasycone może czasami za mocno męską seksualnością, skórami zabitych zwierząt, według nas zdecydowanie warte były obejrzenia. Spokojny spacer pomiędzy poszczególnymi budowlami stanowiącymi oddzielne wernisaże był bardzo fajny i bardzo się nam podobał.

Przed przyjazdem do Chiang Rai wydawało mi się, że okolice te, to głusza. Z początku miałem zamiar przejechać przez to miasto by podążyć dalej do granicy Birmy z Laosem. Wszystko było jak najbardziej zgodne z moimi wyobrażeniami poza tym, że nie tylko nie było głuszy, ale zamiast dojazdu do granicy postanowiłem dojechać do oddalonej od granicy, o niespełna 15 kilometrów, Tam Pla Cave. Tam w świątyni podobno w środku biega mnóstwo małp.

Świątynia ta znajduje się 45 kilometrów od Chiang Rai, i jej nazwa dosłownie oznacza „świątynię w jaskini”.

Hmm…. nie wiem co można o tym miejscu napisać. Zacznę od tego że małpy były. Kilkadziesiąt sztuk ganiało po świątyni, której obszar z jednej strony ograniczony był parkingiem i wątpliwej jakości street – food’ami, a z drugiej skałą. Sam Wat robił pejoratywne wrażenie. Po pierwsze chwilami przypominał marny lunapark. Wrzuć monetę, a sztuczny zespół będzie podrygiwał w takt okropnej muzyki popowej. Po drugie brud i bałagan. W pewnym momencie zapytałem wręcz Elę, czy – jej zdaniem – mnich mógłby od czasu do czasu medytować, a wolnych chwilach zbierać śmiecie. Po trzecie w końcu – wszystko nosiło ślady dewastacji….

Naprawdę smutny obrazek. Wychodząc chciałem zjeść sattay’a ale był zimny i obrzydliwy, więc to ten sattay na zawsze przekreślił możliwość wywiezienia dobrych wspomnień z „krainy małp” ?.

Na koniec dnia miałem jeszcze dla żony niespodziankę, o której nie mówiłem wcześniej, bo obwiałem się, że nie zdążymy i to co zaplanowałem będziemy mogli obejrzeć dopiero następnego dnia. Khun Korn Forest Waterfall, o którym onegdaj powiedziała mi recepcjonistka. Był niedaleko hotelu, co oznacza, że nie daleko to około 30 kilometrów. Od „naszych małp” była to ponad godzina jazdy przez miejscowości podobne do przedmieść większego miasta. Od czasu do czasu musieliśmy zwolnić, aby przez otwartą szybę policjant na check-point’cie zerknął i sprawdził czy nie wieziemy przemytnika z Birmy czy Laosu.

Khun Korn Waterfall – 70-metrowy wodospad – jest ukryty głęboko w parku leśnym Khun Korn poza Chiang Rai. Jest to największy wodospad na północy Tajlandii.

Dojechaliśmy na parking przy wodospadzie o 15:30, a regulamin parku pozwalał przebywać w nim do 16:30. Do wodospadu było z parkingu około 1500 metrów, może nie najtrudniejszego trekkingu, ale chwilami dość uciążliwego. Dość, że na wodospadzie zameldowaliśmy się o 15:55, z 10 minut wypoczęliśmy, a o 16:30 znaleźliśmy się przy wyjściu z parku.

Naprawdę fajne zakończenie dnia.

Upsss… ale to nie koniec. Wymęczeni, głodni, ruszyliśmy autem szukając restauracji. Mimo zachęcających lokalizacji napotykanych barów czy street – food’ow, w końcu nie zdecydowaliśmy się na żaden z nich i tak dojechaliśmy prawie do hotelu.
Biorąc pod uwagę fakt, ze w hotelu nie mieliśmy na co liczyć – jeśli chodzi o jedzenie – zawróciliśmy już pieszo, parkując gdzieś po drodze auto i szukając bezskutecznie czegoś na ząb.

Ostatnia runda, znowu jadąc samochodem, pozwoliła nam wybrać stragan z jedzeniem, nie najgorszym zresztą. Za wszystko – myślę że się pomylili – zapłaciliśmy 80 bahtów i najedzeni, już po zmroku wróciliśmy do naszego pokoju.
W sumie, zamiast mizernie (we wcześniejszych wyobrażeniach) zapowiadającego się dnia, skończyliśmy dzień podekscytowani i zachwyceni różnorodnymi doznaniami.

Exit mobile version